środa, 6 kwietnia 2011

Powracam z zakurzonej krainy! I same dobre wieści:
- bilecik na Patricka Wolfa wygrany (koncert już dziś<3), pozdrawiam Trójkę!
- bilecik na IAMX też wygrany (dowiedziałam się w ciągu dnia), pozdrawiam Hortex (i użytkowników fejsa, którzy wymyślają naprawdę zbyt hipsterskie pytania, ale skoro wygrywam, to nie będę narzekać)
- niecały miesiąc do Hiszpanii!
- temat licencjatu wreszcie się kształtuje (powoli, bo powoli, ale zawsze)
- jestem wolontariuszką na 17. Festiwalu Lato Filmów!

A skoro tak, to mam wstęp wolny na wszystkie filmy, więc mogę oglądać dowolną ilość. Dobiliśmy właśnie półmetku (a właściwie końca, bo jeszcze tylko dziś i jutro).

Let's start!

01.04. PIĄTEK:
"Mamut" w reż. Lukas Moodysson z Gaelem Garcia Bernalem i Michelle Williams w rolach głównych. Powiem krótko: zmiażdżył mnie. Mimo że na początku podeszłam do niego dość sceptycznie. To jeden z tych filmów, które nieustannie się na ciebie czają, a potem kopią co i raz, by wreszcie zadać cios ostateczny, po którym nie sposób się podnieść. Taki właśnie jest "Mamut". Rozwala. Daje do myślenia. Zachwyca pięknem, ale to piękno bolesne. I niesamowicie wzrusza. Do tego urzeka zdjęciami i wspaniale dobraną ścieżką dźwiękową (głównie Ladytron, Amiina i Cat Power). Ode mnie 9/10.




02.04. SOBOTA:
Zaczęło się średnio... "Prosta historia o miłości" Arkadiusza Jakubika nie spełnił moich oczekiwań (a może miałam za wysokie wymagania?), tzn w każdym razie nie dostatecznie. Ma super pomysł, który niestety niespecjalnie wyszedł przy realizacji. Jest przeładowany. To film w filmie. Historia opowiadająca czyjąś historię. A właściwie historia, która tworzy hisotrię, którą trzeba następnie opowiedzieć. Jakąś historią oczywiście. Miesza się tu wystarczająco wiele wątków, by widz mógł łatwo się we wszystkim pogubić. Zwroty akcji są mgliste i mylące. W końcu nie wiadomo, co faktycznie się zdarzyło, co się opowiada,a co było tylko pomysłem, wytworem wyobraźni. Dwoje ludzi opowiada o sobie, ale ktoś robi z tego film, z którym miesza się życie prywatne zaangażowanych w projekt aktorów z chyba (powtarzam: chyba!) postaciami faktycznych aktorów grających u Jakubika. Pogubiłam się. Do tego niesamowicie irytujące wstawki paradokumentalne wypowiedzi aktorów - i znowu nie wiem, czy to aktorzy reżysera-bohatera, czy aktorzy reżysera-Jakubika. Za dużo ciemnych szlaków, których niewiele co rozjaśnia. Jest fajna gra aktorska, w którą po pewnym czasie "weszłam", ale zdecydowanie za późno mi to umożliwiono. Film raczej trochę trudno się przez to nagromadzenie wątków, odniesień i powiązań ogląda. Do tego osoba zajmująca się oświetleniem sali kinowej pokpiła sprawę, bo światła zapaliły się przy napisach końcowych filmu w obrazie, nie faktycznego filmu Jakubika, więc jako wolontariuszka akurat na dyżurze wybiegłam po kartki do głosowania dla widzów i tym samym straciłam prawdziwy koniec seansu (what a shame!). Sam film ma dla mnie dużego plusa za innowacyjny pomysł, fajne emocje (fantastyczna subtelność) i naturalność gry aktorskiej. Dlatego tylko 6/10.



...ale skończyło super. "Moskwa, Belgia" i znów wiem, że nie tylko Skandynawowie, ale i Belgowie robią świetne filmy. Humor w filmach tamtego okręgu kulturowego jest jedyny w swoim rodzaju. Nie da sięgo powtórzyć, ani podrobić. I to jest pierwsza korzyść "Moskwy, Belgii", właściwie ogromny i jeden z podstawowych plusów i filarów trzymających ten obraz na naprawdę wysokim poziomie. A przecież historia wcale nie jest wesoła. Matce z trojgiem dzieci, którą zostawił mąż niespecjalnie jest do śmiechu, a mu nie śmiejemy się razem z nią. Zaraz jednak razem z nią krzyczymy z cynizmem na kierowcę tira, w którego samochód niechcący wjechaliśmy. A potem razem z nią się śmiejemy, z niej, z ludzi, którzy ją otaczają, z tego co mówią. To śmiech radosny, nadal odrobinę cyniczny, ale szczery. Życiowy, jeśli można tak powiedzieć. To film o życiu - jak zachować w sobie jego radość. Nikt nigdy nie powiedział, że decyzje, które będziemy musieli podjąć, będą łatwe i przyjemne. Ale czemu mamy przed nimi uciekać, czemu mamy rezygnować z życia? Ze szczęścia? To prosta historia o radości (parafrazując Jakubika). Ja ją kupiłam z szerokim uśmiechem na ustach. 9/10.




03. 04. NIEDZIELA:

Czyli jak samemu roztrzaskać sobie czaszkę w ciepły, wiosenny dzień (ja lubię bardzo optymistyczne filmy :P)
"Przytul mnie" Kaspara Munka wybudza niepokój od pierwszych ujęć, gdzie gra (w znaczeniu odgrywa rolę, opowiada) sama muzyka (Mikael Simpson, dziękuję panu za ścieżkę dźwiękową<3) i obraz. Mimo że to tylko zestawienie kilku ujęć czwórki (no, piątki, bo jedna z dziewczyn idzie z młodszym braciszkiem) młodych ludzi szykujących się, a potem zmierzających do szkoły. Film jest świetnie skomponowany, napięcie, które stopniowo narasta, w końcu poraża tak, że ledwo powstrzymałam łzy, które już miałam w oczach (nie powinno się płakać na swoim dyżurze). To film z rodzaju tych, które czujesz na skórze, który nieprzyjemnie w nią szczypie. Który iskrzy emocjami, zbyt gwałtownymi, by nad nimi zapanować. Który wartko prowadzi widza do punktu kulminacyjnego, niczego przy tym nie pomijając. Jest płynny, konsekwentny i pełny. I również wzrusza. Zastanawiam się, czy my naprawdę potrafimy być takimi bestiami. My, ludzie, a w szczególności młodzi ludzie. Czy z taką łatwością przychodzi nam okrucieństwo, z nieomal beztroską. I dlaczego? Dlaczego nikt z tych bohaterów nawet się nie zastanowił, co robi, nawet się nie zawahał, nie pomyślał o konsekwencjach? Film przeraża i poraża. 9/10.



(A potem poszłam drugi raz na "Śmietnisko" - wygrany bilet na filmwebie - i o ile udało mi się poprawić sobie humor, to zaraz do mnie dotarło, że to też jest film o okrucieństwie. Jak Zachód - albo nie, szerzej - jak ludzie uważający się za wykształconych i inteligentnych mogą pozwalać na pracę i śmierć tylu ludzi na wysypiskach śmieci. I na to, jak ogromne są te wysypiska. Jacy my w ogóle jesteśmy, my współcześni, huh?)


04.04. PONIEDZIAŁEK:
("Obywatel Kane" to jednak nie moja bajka. Doceniam ponadczasowość tego filmu i to, jak wiele dał światowej kinematografii, ale! - za dużo pretensjonalnego patosu, za długi, trochę nużący. I nie, nie jest mi przykro, że nie urzekł mnie tak, jak by sobie pewnie życzyli wszyscy światli krytycy.)

"Mine vaganti. O miłości i makaronach" czyli lekko, smacznie i przyjemnie o życiu. Zero pretensjonalności, silenia się na moralizowanie, zero oceniania kogokolwiek i czegokolwiek. Po prostu opowieść. O tym, jak można się nie poddać, jak nie zapomnieć radości życia, jak pogodzić serce z rozumem (a czy tak naprawdę się da?), jak być sobą i być dla kogoś. Opowieść szczera i łagodna. Plus nieoceniony włoski humor, od którego wszyscy na sali trzymali się za brzuchy ze śmiechu. To była świetna rozrywka! Należy się 8/10.


W przeciwieństwie do "Kolejnego roku" Mike'a Leigh, który mnie zwyczajnie zdusił i ma 6stkę tylko za dobrą grę aktorską i zdjęcia, bo poza tym jest tak życiowy i spokojny, że prawie oszalałam. Nuda, nuda, jeszcze raz nuda. Nie lubię takich filmów. Niespieszna narracja, między wierszami ukryty nieco moralizatorski ton i życie. Tak proste, tak prozaiczne, że aż się nie da wytrzymać, kiedy mija lato (film opowiadany przez perspektywę czterech pór roku), a przed nami jeszcze jesień i zima. Koszmar, naprawdę. Nie polecam nikomu, kto szuka w filmach tajemnicy, zaskoczenia, wartkiej akcji, emocji itp. I tym razem jest mi przykro. Że poszłam na to do kina.




05.04. WTOREK:
"W biały dzień" w reż. Edwarda Żebrowskiego to niewykorzystany potencjał. Michał Bajor (pierwszy raz go widziałam w filmie, był naprawdę dobry, aż się zdziwiłam) to ideowiec, który sam nie wie czego chce. A za nim, przed nim - ba! w nim - partia. Cholerna, wszechobecna partia, która bez mrugnięcia okiem likwiduje każdy przejaw niesubordynacji. To kolejny historyczny film o tym, jak łatwo zniszczyć jednostkę dla wyssanej z palca idei. Nawet, gdy nie jest powiedziane, jaka to idea. Wolność, braterstwo? Bajki dla dzieci. I Biały (gł. bohater) w nie wierzy, bo jest właśnie takim dzieckiem, młodzieńcem we mgle, który w coś wierzy, bo inaczej straciłby grunt pod nogami. Myślałam, że ten film pokaże mi coś nowego (pomijając, że wg opisu w katalogu miał być o czym innym), ale nie pokazał. W pewnym momencie zagubił się wręcz jego pierwotny sens albo to ja go zagubiłam. Ma świetną obsadę, ale przewidywalne zakończenie (ach, i te lustra!). A świetna obsada to nadal za mało, żeby podźwignąć cała fabułę. Nie wiem do końca, w czym leży tu problem, może w scenariuszu, może w prowadzeniu narracji. Wytrwali mogą szukać odpowiedzi. Ja daję 6/10 i więcej tu nie wracam.

Jak również do "Zabij mnie, proszę", którego odbiór całkowicie popsuli mi kinowi operatorzy, bo film sypnął się aż trzy razy. Dwa razy przez napisy i zaczynano od początku, a potem nagle mignęła połowa filmu i byliśmy przy końcu, nie wiedząc co i dlaczego dzieje się na ekranie. Super, nie? Myślałam, że kiedy naprawili napisy, to już oleją (mieli taki zamiar), ale na szczęście cofnęli do miejsca, gdzie skończyliśmy i poleciało dalej już normalnie. Co z tego, kiedy już byłam wkurzona i zawiedziona, w dodatku zawiódł mnie też sam film. Super pomysł i znowu zmarnowany (ile można?!). Poza tym jego plusem są jeszcze tylko zdjęcia (czarno-białe, co idealnie odzwierciedla klimat i tematykę obrazu). Podejrzewam, że byłby nim jeszcze absurd (przejawiający się głównie w humorze, który napędzają późniejsze wydarzenia), ale wszystko zniekształciły mi problemy techniczne, więc nie wiem. Film ma jeszcze fajną wymowę, właśnie nieco groteskową, trochę naiwną, ale prześmiewczą. Ośmiesza ludzi i zdziera śmierć z piedestału. Śmierć nagle nie jest żadnym ratunkiem, nawet nie ucieczką, ale staje się najpierw desperacką walką o przeżycie, a potem wręcz emanacją czystego egoizmu. To zaskakuje. Do czego jest zdolny człowiek w obliczu śmierci - i w sytuacji, kiedy ktoś chce mu wydrzeć z rąk jego własny zgon, a właściwie wręcz ubiec go w tym szlachetnym akcie samobójstwa. To przybiera wyraz szaleństwa, to niemal ściganie się, kto pierwszy umrze - najlepiej szlachetnie i jeszcze spełniwszy swe ostatnie życzenie. Ci ludzie są śmieszni, żałośni, wzbudzają niechęć, krzywimy się oglądając ich zachowania. Miałam ochotę postukać się w czoło z niesmakiem pytając "I co teraz, kto cię choćby pochowa, durny człowieku? Kogo to wszystko w ogóle obchodzi i kiedykolwiek obchodziło? Jacy z was cholerni idioci." I w sumie trochę idiotyczny był sam film, absurdalny, zapętlony, tylko trochę ciekawy. Tylko troszeczkę. 5/10. Nie ma opcji, żebym wzięła ten film do swojego licencjatu!


a na pożegnanie nowy Apparat - Ash/Black Veil , bardzo zacny!