sobota, 27 listopada 2010

Nadal mam na wargach, wśród myśli, naokoło siebie magię. To wcale nie był koncert. To było jak odpłynięcie do miejsca, gdzie są czyjeś cieple ręce pieszczące twarz, gdzie można leżeć na trawie i wdychać zapach wiatru, wiosny, snów. Gdzie jest się tylko z błękitnymi oczami tego, kto patrzy na ciebie jak nikt inny. To nie był koncert. To była pościel, w którą zaplątałam się z rozkoszą.
A mówię o występie Seabear w Cafe Kulturalnej, z którego dopiero co wróciłam. Cała szóstka wyszła na scenę, ale ja od razu wpatrzyłam się w Sindriego, a na mojej twarzy pojawiła się niesamowita radość. Uśmiech nie schodził mi z ust, nie odrywałam wzroku od jego osoby. Stał na scenie z gitarą w zwykłym T-shircie i dżinsach, a jego głos sączył się do moich uszu, płynął przez żyły, zniewalał. Mogłabym bujać się w rytm ich muzyki i słuchać głosu Sindriego przez wieczność. Szkoda, że ta wieczność trwała tak krótko.
Gdy zeszli ze sceny już po bisie ja nadal tam stałam i widziałam jego przystojną twarz ze spojrzeniem niesamowicie błękitnych oczu sięgającym gdzieś poza nas wszystkich, poza miejsce, gdzie grali. Nigdy nie zapomnę tego, co czułam słuchając wszystkich piosenek, łącznie z tymi, na które tak czekałam (Cat Piano, Cold Summer i Wolfboy). Nawet stojąc już w kolejce po autografy na płycie i plakacie (dzięki mamo za prezent<3) byłam oszołomiona, nie do końca jednak kontaktująca z rzeczywistością tą zwykłą, która znów wtargnęła do mojego życia.
A teraz siedzę i słucham Sindriego na słuchawkach, choć to nie to samo, nadal czuję wzruszenie, że byłam tam, miałam go na wyciągnięcie ręki i przeżyłam tę niesamowitą radość również z ludźmi bardzo mi bliskimi. To było niesamowite...


Dobranoc.