wtorek, 23 listopada 2010

Nawet już nie pamiętam deszczu i swoich przemoczonych butów. Ani przejmującego chłodu. Ani potwornego zmęczenia po niemal nieprzespanej nocy (doba, to nadal czuję). Wszystko przestaje się liczyć, gdy wracam pamięcią do obejrzanego dziś na konwersatorium najnowszego filmu Jana Jakuba Kolskiego "Wenecja".
Opuszczono rolety, zgasły światła i zaczęła się opowieść. Tak wspaniałej, przepięknie opowiedzianej, przejmującej historii dawno nie oglądałam. 12-letni Marek marzy, by w końcu pojechać do Wenecji, lecz nagle wybucha wojna i w rezultacie ląduje w podniszcoznym pałacyku jednej z ciotek, do kórego w końcu zjeżdżają się pozostałe. Wyraźni czuć niechęć chłopca, który pragnie, by jego życzenia w końcu się spełniły, ale niknie ona gdzieś, kiedy po zalaniu piwnicy te poziemia stają się... właśnie Wenecją.
Weszłam tam razem z bohaterami i naprawdę zobaczyłam Wenecję. Miasto karnawału, szaleństwa i śmierci. Miasto pełne magii i barw. Gra świateł na wodzie i ścianach urzekla mnie, niemal oszołomiła. Zresztą nie tylko w tej jednej scenie, ale cały film jest to mistrzostwo plastyczności, subtelności obrazu. I tu chylę czoła przed Arturem Reinhartem, który zrobił tak fenomelnalne zdjęcia. Dosłownie zapierają dech w piersiach. Cały film wciąga już od pierwszych sekund trwania, jest dopracowany w każdym szczególe i niesamowicie porusza.
Wciąż na wspomnienie tego porannego seansu czuję napięcie i oszołomienie. Trudno mi znaleźć słowa, które by określiły, jak się czułam oglądając. Dotąd widziałam tylko "Jasminum" Kolskiego, które zresztą bardzo mnie urzekło, ale nic nie pobije "Wenecji" i tego, jak pięknie pokazano w niej emocje, życie, przyspieszoną dojrzałość i nieuchronność kresu wszystkiego. Polecam wszystkim obejrzenie.