niedziela, 13 marca 2011

Krótka piłka. W dodatku z tygodniowym opóźnieniem, emocje dawno opadły, ale już trudno. Mimo to nigdy nie zapomnę mojego szalonego wypadu do Katowic, trwał jakąś dobę. I był fantastyczny. Oryginalny Beksiński, wędrówki środkiem rynku (kto by się przejmował samochodami, skoro i tak ich nie było), niezapomniana wizyta w Pizza Hut, ucieczki przed wyimaginowanym, seryjnym mordercą (z psem!) w parku, gra w makao w 3 osoby mając 24 karty, poszukiwania odpowiedniego autobusu - bezcenne.
Głównym celem wyjazdu był dj set Bonobo. Przemarzłam na kość, ale zdecydowanie BYŁO WARTO. Uratowała mnie gorąca herbata i support Bartosza Szczęsnego, po czym nastąpił główny punkt programu. Pamiętam tylko moją nieopisaną radość, a potem nieopisane zmęczenie (po 5h snu do 2 w nocy na nogach), które umniejszyło się dopiero po przespanej podróży powrotnej pociągiem (kolejne 5h).

Wnioski: zakochałam się na amen.
Choć to był tylko set, Bonobo jest świetny.
Dwie najlepsze chyba: Kiara oraz Flutter

a tutaj nagranie z koncertu (nie moje, gdyż ja skupiałam się na radości i przeżyciu), a właściwie jego kawałek, bo autor uciął piosenkę (a taka fajna!):



zaś na dobranoc moja najukochańsza, działająca jak narkotyk (i tak, wiem, że znowu się nią żegnam, ale nic na to nie poradzę, że to jest moja loved song forever):

if you go now baby, we'll never know, how it ends