środa, 29 grudnia 2010

Dawno mnie tu nie było. Ale tak to już jest, gdy przez niespełna miesiąca ma się problemy z internetem albo nie ma się go w ogóle. W każdym razie przykro mi się robiło za każdym razem, kiedy tu wchodziłam i widziałam datę ostatniego posta, ale nadal nie wiedziałam, co mogłabym napisać. Teraz jest dobry moment, żeby to zmienić.
Jestem świeżo po obejrzeniu Heimy. To dokument o niecodziennej (bo darmowej i obejmującej dziwne miejsca) serii koncertów w rodzinnej Islandii zespołu Sigur Rós, który wrócił tam po długiej trasie w 2006 roku i postanowił dać cząstkę siebie rodakom. Niesamowicie ogląda się ten obraz, a jeszcze bardziej słucha. Urzekło mnie, że koncertowali np. w opuszczonym statku w wiosce, która niegdyś tętniła życiem z racji prosperującej tam fabryki, lecz pewnego dnia w jeziorze zabrakło ryb i fabrykę zamknięto. Albo u podnóża największego w Europie, niezanieczyszczonego pasma górskiego, gdzie postawiono potem zaporę w celu poprowadzenia elektryczności (na znak protestu zagrali akustycznie), teraz tam jest sama woda. Jednak gdy zobaczyłam jasnowłosą dziewczynkę beztrosko pijącą mleko podczas koncertu w kawiarni coś we mnie pękło. To był ten moment, kiedy poczułam, jak bardzo ich uwielbiam i szanuję. Dlatego, że robią coś z miłości. Zrozumiałam, jak wiele jest jej w ich muzyce, miłości wobec ich ukochanej Islandii. Heima, domu. W muzykach najpiękniejsza jest autentyczność i to, w jaki sposób potrafią ją wyrażać. A oni robią to dla mnie perfekcyjnie.




Hoppípolla, czyli skakanie w kałużach :)