niedziela, 28 listopada 2010

some nights, I swear, there was magic in the air.

Best night (after best evening in Powiększenie pub<3), best mom, best music (Seabear!<3), hearty talking and awesome food by dad (when i say 'mom' or 'dad' i mean my true friend and her boyfriend and my... well, colleague? haha, don't know, nevermind). I never forget that time. And falling snow, when i came back home. Could be better? Don't think so.





PS. Thank you!

sobota, 27 listopada 2010

Nadal mam na wargach, wśród myśli, naokoło siebie magię. To wcale nie był koncert. To było jak odpłynięcie do miejsca, gdzie są czyjeś cieple ręce pieszczące twarz, gdzie można leżeć na trawie i wdychać zapach wiatru, wiosny, snów. Gdzie jest się tylko z błękitnymi oczami tego, kto patrzy na ciebie jak nikt inny. To nie był koncert. To była pościel, w którą zaplątałam się z rozkoszą.
A mówię o występie Seabear w Cafe Kulturalnej, z którego dopiero co wróciłam. Cała szóstka wyszła na scenę, ale ja od razu wpatrzyłam się w Sindriego, a na mojej twarzy pojawiła się niesamowita radość. Uśmiech nie schodził mi z ust, nie odrywałam wzroku od jego osoby. Stał na scenie z gitarą w zwykłym T-shircie i dżinsach, a jego głos sączył się do moich uszu, płynął przez żyły, zniewalał. Mogłabym bujać się w rytm ich muzyki i słuchać głosu Sindriego przez wieczność. Szkoda, że ta wieczność trwała tak krótko.
Gdy zeszli ze sceny już po bisie ja nadal tam stałam i widziałam jego przystojną twarz ze spojrzeniem niesamowicie błękitnych oczu sięgającym gdzieś poza nas wszystkich, poza miejsce, gdzie grali. Nigdy nie zapomnę tego, co czułam słuchając wszystkich piosenek, łącznie z tymi, na które tak czekałam (Cat Piano, Cold Summer i Wolfboy). Nawet stojąc już w kolejce po autografy na płycie i plakacie (dzięki mamo za prezent<3) byłam oszołomiona, nie do końca jednak kontaktująca z rzeczywistością tą zwykłą, która znów wtargnęła do mojego życia.
A teraz siedzę i słucham Sindriego na słuchawkach, choć to nie to samo, nadal czuję wzruszenie, że byłam tam, miałam go na wyciągnięcie ręki i przeżyłam tę niesamowitą radość również z ludźmi bardzo mi bliskimi. To było niesamowite...


Dobranoc.

wtorek, 23 listopada 2010

Nawet już nie pamiętam deszczu i swoich przemoczonych butów. Ani przejmującego chłodu. Ani potwornego zmęczenia po niemal nieprzespanej nocy (doba, to nadal czuję). Wszystko przestaje się liczyć, gdy wracam pamięcią do obejrzanego dziś na konwersatorium najnowszego filmu Jana Jakuba Kolskiego "Wenecja".
Opuszczono rolety, zgasły światła i zaczęła się opowieść. Tak wspaniałej, przepięknie opowiedzianej, przejmującej historii dawno nie oglądałam. 12-letni Marek marzy, by w końcu pojechać do Wenecji, lecz nagle wybucha wojna i w rezultacie ląduje w podniszcoznym pałacyku jednej z ciotek, do kórego w końcu zjeżdżają się pozostałe. Wyraźni czuć niechęć chłopca, który pragnie, by jego życzenia w końcu się spełniły, ale niknie ona gdzieś, kiedy po zalaniu piwnicy te poziemia stają się... właśnie Wenecją.
Weszłam tam razem z bohaterami i naprawdę zobaczyłam Wenecję. Miasto karnawału, szaleństwa i śmierci. Miasto pełne magii i barw. Gra świateł na wodzie i ścianach urzekla mnie, niemal oszołomiła. Zresztą nie tylko w tej jednej scenie, ale cały film jest to mistrzostwo plastyczności, subtelności obrazu. I tu chylę czoła przed Arturem Reinhartem, który zrobił tak fenomelnalne zdjęcia. Dosłownie zapierają dech w piersiach. Cały film wciąga już od pierwszych sekund trwania, jest dopracowany w każdym szczególe i niesamowicie porusza.
Wciąż na wspomnienie tego porannego seansu czuję napięcie i oszołomienie. Trudno mi znaleźć słowa, które by określiły, jak się czułam oglądając. Dotąd widziałam tylko "Jasminum" Kolskiego, które zresztą bardzo mnie urzekło, ale nic nie pobije "Wenecji" i tego, jak pięknie pokazano w niej emocje, życie, przyspieszoną dojrzałość i nieuchronność kresu wszystkiego. Polecam wszystkim obejrzenie.



niedziela, 21 listopada 2010

Dziś był dobry dzień na mroźne, melancholijne myśli. I również na wypad do kina, szkoda tylko, że film nie spełnił moich oczekiwań. Mianowicie "Chrzest" Marcina Wrony nie trzymał mnie w napięciu tak, jak miał, nie zachwycił grą aktorską, nie porwał na strzępy uczuć, nie poruszył. W zasadzie nie było mnie wewnątrz tego filmu. No, może w dwóch scenach. Chyba jedyne filary, które jakoś trzymają ten film w pionie stanowi gra Wojciecha Zielińskiego, zdjęcia Pawła Flisa muzyka. Tak to żałuję, że byłam na tym w kinie.

A poza tym dziś przemierzałam ulice kuląc się z zimna i przeklinając niedługą wizję śniegu, ale jednak podnosiło mnie na duchu The Great Shipwreck of Life, a także nieśmiertelne Spit It Out. Głos Chrisa Cornera sączył mi się do ucha i był jak narkotyk (co za nowość), a ja coraz głębiej pogrążałam się w myślach o Gabrielu i o tym, że go tracę, gdyż została mi już tylko jedna jedyna, finałowa scena. I koniec powieści. Idzie stygnąć. Pewnie dopiero gdzieś za pół roku ją odgrzeję. (Hm, w sumie to głupie porównywać własną powieść do obiadu, ale już trudno.)

Zaczyna się moja pora i mam zamiar sprawić, by ten wieczór jednak był fajny. Pocieszam się właśnie Bonobo i odkryłam, że wśród jego dorobku mam piosenkę, którą szczególnie kocham.

If you stayed over I'd make it so sweet, I'd make you remember, baby

dobranoc!
(i czekam sobie, czekam na piątkowe Seabear, czekam wciąż, i czekam na te niezapomniane chwile, które zdażą się w ciągu tego pracowitego tygodnia. bo się zdażą.)

sobota, 13 listopada 2010

Himininn er að hrynja, en stjörnurnar fara þér vel czyli "The sky may be falling, but the stars look good on you"

Nie wiem, ale ja chyba mam jakiś monopol na uczestnictwo w zapierających dech wydarzeniach. Niedawno wróciłam z koncertu Ólafura Arnaldsa i nadal jestem w kawałkach. Generalnie nie ogarniam. Ledwo pierwsze tony muzyki wypełniły czarną salę Laboratorium CSW zniknęłam stamtąd. Nie wiem, gdzie dokładnie byłam. Chwilami na opuszczonej ścieżce, gdzie wiatr szarpał moje włosy, innym razem w ogrodzie pełnym magii, to pod dachem ruin świątyni pogańskiej czy kaplicy, gdzie naokoło szalała burza. Albo szłam opustoszałą ulicą, mając za towarzysza tylko noc.
Ólafur okazał się przesympatycznym człowiekiem, wypełnionym radością i pasją. Nie obyło się bez żartów, pogratulował nam kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości, a im bliżej był koniec koncertu, tym sam mocniej nie chciał zejść ze sceny. Na bis zagrał jeszcze dwa utwory. Po czym znów wrócił, by zagrać trzeci, totalną a genialną improwizację, którą jak zapowiedział na początku da do studia, jeśli się nam spodoba. Jakże mogła się nie spodobać? On jest wirtuozem emocji.



A teraz setlista (a dla tych, którzy nie byli a chcą przeżyć ten koncert oto nagranie jakiegoś dobrego człowieka) i wracam dalej napawać się jego muzyką, nie wiem czy dzisiaj w ogóle zasnę.
Magia w stanie czystym:
Þú ert sólin 
3055
i mogę zapaść się w niebyt.....
bo jak to stwierdził sam Ólafur " "bo może i świat się kończy, ale jak to ładnie wygląda"...

czwartek, 11 listopada 2010

To było niesamowite. Wczoraj wieczorem poszłam do Pałacu Kasińskich na wystawę "Wizytówka Chopina", prezentującą zbiór licznych rękopisów dzieł kompozytora, ale nie spodziewałam się zupełnie takiego charakteru tego przedsięwzięcia. Oto po przemknięciu korytarzem nagle znalazłam się we wnętrzu fortepianu. Nie dosłownie oczywiście, sala wystawowa po prostu została za pomocą czarnych szablonów stanowiących tło i zarazem tablice informacyjne na temat twórczości Chopina i z giętkiego, jasnego tworzywa, z którego stworzonych niejako serpentyn opadających na podłogę stworzenie takie właśnie wrażenie. Dopełniał go panujący wszędzie półmrok i ta nieokreślona atmosfera podniosłości, eteryczności, towarzysząca wszystkim zwiedzającym, zaopatrzonym w audioprzewodniki.
Nie same rękopisy i wygląd wystawy zapamiętałam jednak najbardziej, ale muzykę, której mogłam słuchać. Muzykę Chopina oczywiście, w fenomenalnych wykonaniach (również Rafała Blechacza). I wiem, że mogłabym na miękkich pufach siedzieć godzinami, zatopiona w sonaty, nokturny, czy przepiękny koncert f-moll op. 21. To było, jak magia. Jak oderwanie od rzeczywistości i przeniesienie do krain, którym nawet nie potrafiłabym nazwać. Tyle emocji, jakie wywoływała i nadal wywołuje muzyka Chopina, nie jestem w stanie zliczyć i opisać. To trzeba poczuć samemu.




poniedziałek, 8 listopada 2010

Nie jestem pewna, ale chyba zamieniłam dzień z nocą już doszczętnie i teraz będę sobie egzystować, kiedy na dworze jest ciemno. To oczywiście przesada, niemniej niewiele z dzisiaj pamiętam dziennego światła. Za to świeże wciąż są dla mnie dziwaczne myśli, pomysły, gdy siedziałam w zasnutym złotą poświatą lampki pokoju, a do uszu sączył mi się głos wokalisty The Cure. Godzina była co najmniej późna. Bardzo pragnęłam znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia dla chaosu emocji, jakie nagle mnie ogarnęły. Na skutek wspomnień jeszcze niedawnych pomysłów na przyszłą prozę, budziła się we mnie tęsknota. Uciekły. Razem z Gabrielem, obawiam się. Skoro o nim mowa, pozwolę sobie coś wyjaśnić. Gabriel nie jest żadną rzeczywistą postacią, którą można poklepać po ramieniu albo pocałować w policzek. Istnieje gdzieś w mojej głowie, a jednocześnie obok mnie, lubi przesiadywać na moim łóżku. To bohater powieści, najżywszy ze wszystkich, których wykreowałam. Jedyny, którego potrafię traktować, jak żywego człowieka. Mówią, ze bohaterowie sami ożywają i wymykają się spod kontroli swoich twórców, często zresztą na ich korzyść. Nie wiem, czy tak się stało i z nim, wiem za to, że sam o sobie stanowi. I lubi znikać, co niezmiernie mnie irytuje. Znów sobie gdzieś poszedł, już jakiś czas temu, i nadal go nie ma, zaś mnie zaczyna boleć i drażnić niemożność pisania, a powieść chyli się ku końcowi. Ale to jest Gabriel. Za nim nie sposób trafić.
Wracając jednak do nocnych rozmyślań, znów przygnały mnie one do tematu emocjonalności, tej chaotycznej i gwałtownej, często niezrozumiałej. Ukrytej między wierszami, między ustami. Ciekawi mnie, czy naprawdę zawsze mówiąc wprost, mówimy do kogoś, kto stoi naprzeciwko nas, czy jednak krzyczymy do samych siebie. Gdzie ma granicę dotyk własnych rąk, a gdzie już są dłonie kogoś drugiego, czułe bądź krwawe. A może nas nigdy nie było, może to są tylko odciski tego, co ktoś dawno temu przywołał z własnych wspomnień. Jak ślady na ciele i kroki uliczne.

Nocą różne myśli przychodzą mi do głowy:


"Prześwietlona fotografia"

lubiła się z nami witać, a potem odchodzić
na parkiet, by pląsać i wić się między świetlnymi liniami
dźwięków, między wstrzymywanym przeze mnie powietrzem.

nie podchodź.
mam na sobie tylko twoje spojrzenia.

rozmieniałem się na negatywy, byle tylko móc
na nią patrzeć. uwieczniać czarnobiel. dopasowywać
się do zwalanijącego tempa jej przerysowanych
ruchów, kolorowych plam na włosach.

- do zobaczenia.
i usta smagnięte czerwienią, i ja zastygły
między pustymi kliszami a jej ciałem naprzeciw.

środa, 3 listopada 2010

hold me in your arms tonite.

W życiu nie przeżyłam czegoś takiego. Dopiero co weszłam do domu, jestem świeżo po koncercie Jeremiego Jay'a i..... wciąż brak mi słów. Supportem był polski zespół, Muzyka Końca Lata, ale nawet echo po nich nie pozostało, choć grali nawet nieźle (czy raczej fajni są na scenie). Wszedł Jeremy (który dotąd beztrosko tkwił przy barze popijając Lecha i paląc polskie papierosy) i wszystko znikło. Zerwałam się z kanapy i poszłam pod scenę, dołączając tym samym do znajomych, których spotkałam tam przypadkiem. Gitara, biały sweterek spod którego wystawała marynarska koszulka i ten niesamowicie ujmujący uśmiech beztroskiego chłopca. Cały Jeremy. Zagrał i stare, dobre kawałki, w tym moje ukochane Heavenly Creatures i Beautiful Rebel, coś z tegorocznej, bardzo dobrej skądinąd płyty (Splash), m.in. moją ulubioną Just Dial My Number, przy której uroczo podrygiwał, jak zresztą przy większości tego, co grał. Zaserwował nam również kawałki z nowej płyty, która wychodzi niebawem, a także niejeden żart. Atmosfera była CUDOWNA. Widać było, że szczerze się cieszy na ten koncert i na publikę naprawdę wiernych fanów, którzy się zgromadzili w praskiej Hydrozagadce. Nie chcieliśmy pozwolić mu zejść ze sceny, ale jednak koncert się skończył. Zaś to, co było potem, przesżło moje najśmielsze oczekiwania.
Jeremy Jay DJem! Słyszałam, że ma nim się stać z last.fm, ale jakoś nie dowiedziałam. A jednak! Czmychnął do laptopa i zaczął serwować nam swoje ulubione kawałki. Nie obyło się zarówno bez Davida Bowiego, The Smiths i nawet Yeasayer. Ale nie muzykę, którą puszczał, zapamiętałam najbardziej, a jego samego. Jego uroczy uśmiech, beztroskę i tą dziecięcą radość z tego, że ze mną tańczy. O tak, żartowałam i tańczyłam z Jeremym i to było coś pięknego. Nigdy tego nie zapomnę. I teraz tylko czekam, kiedy do nas wróci ze swoim nowym albumem, który zapowiada się cudownie. Bo przecież Jeremy lubi i śpiewać i tańczyć :) A przy tym jest tak cudownie autentyczny, że tylko chce się goprzytulić albo wziąć za ręce i zacząć tańczyć w rytm wspólnej, ulubionej muzyki,



Najlepszy koncert mojego życia.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Skoro zgodnie ze zdaniem z piosenki zespołu Archive o tytule Controlling Crowds świat jest moim placem zabaw, bawię się do woli i na różne sposoby. Przypuszczam, że jednym z nich stanie się prowadzenie tego bloga o charakterze bardzo bogatym, wieloznacznych lub jak kto woli nawet - spontanicznym. Nie mam zamiaru pisać tu jak mi minął kolejny dzień, tylko zaskoczyć was tym samym, czym mnie akurat zaskoczył. Swoją magią, kolorami, dźwiękami. Wszystkim. Od przypadków, przez ludzi, aż do sztuki.




Zacznijmy jednak od końca, a mianowicie od wieczorów, które zawsze wypełnia mi muzyka (zresztą, ona wypełnia mi praktycznie każdą wolną chwilę) i dobra herbata (patrz wcześniej). A co za tym idzie, mam pod dostatkiem różnorakich myśli. Odnoszę wrażenie, że one się ze mnie wylewają jak jakaś kolorowa farba z kubła. Czasem nieźle dają po oczach. Zazwyczaj jednak przekształcają się w słowa. Wieczory i noce zawsze były moją ulubioną porą tworzenia. Wtedy buzuje wyobraźnia. Niczym dobrze rozgrzana kotłownia. A czy Picasso nie powiedział, że wszystko, co sobie wyobrazisz, stanie się prawdziwe? Właśnie.
A oto moja skromna prozatorska miniatura, która urodziła się wczorajszego wieczoru.



"Symbol"


Dla ciebie zawsze wszystko było symbolem. Najdrobniejszy gest niósł ze sobą jakieś znaczenie, choćby to najbłahsze, najidiotyczniejsze, jak na przykład czarujący uśmiech na widok słońca. Cokolwiek by się nie wydarzyło, ty dorabiałeś już temu swoją ideologię. Nawet głupią, samotną rękawiczkę pozostawioną na parkowej ławce brałeś pod osąd i wnioskowałeś, że zostawił ją jakiś wysoce roztargniony i lekkomyślny artysta. A przecież była stara i brudna, na pewno należała do bezdomnego, który może minionej zimy zdążył już zamarznąć na amen. Wszystko coś oznaczało. Wszystko. Nawet to, że mnie kochasz.
Dawałeś mi kwiaty, bo tak robią zadurzeni ludzie. Chodziliśmy przytuleni, ponieważ to był znak czułości. Całowałeś mnie tylko dlatego, żeby wpisać się w filmowy schemat miłości, a ja na twoich ustach zawsze znajdowałam gorycz, zawsze zlizywałam z nich tę samą zimę, która zabiła właściciela zagubionej rękawiczki. Potem przyszła nowoczesność i białe meble, brałeś mnie do łóżka, bo czułeś się taki pewny siebie, taki prężny, cały w w bieli i symbolach. Sińcach sprzed kilku tygodni, odciskach po niedawnej wojnie, po moich dłoniach nawykłych do znaczenia czegoś, czym nie są. Sam szybko stałeś się tym, przed czym tak się broniłeś pijąc mocną kawę i kupując drogą pościel. Pamiętam, że ta ostatnia pachniała twoimi grzechami, sztywniejącymi ruchami twoich rąk, zapinających mi na plecach suknię.
Przypięłam ci do lewej klapy marynarki szkarłatną różę w dowód symbolu uczucia, jakim cię umyślnie obdarzyłam. Nic na to nie wyrzekłeś, nagle zabrakło ci definicji, którymi byś mnie obsypał, światłych wniosków, którymi próbowałbyś zapchać naszą rzeczywistość. Nagle zaczęliśmy być dla siebie tylko czystymi kartami słownika.
Teraz mam dłonie zaciśnięte na metalowych kratach, a z warg nie schodzi mi lubieżny uśmiech, ponieważ doskonale wiem, co byś na taką sytuację powiedział.
Poziome paski pogrubiają, ale ty zawsze będziesz miała talię osy, kochanie.