wtorek, 20 września 2011

save it for somebody else.

Zawieszam tę działalność na czas nieokreślony, może i na zawsze. Nie było mnie tu kilka miesięcy, w czasie których bardzo wiele się wydarzyło, jedna z tych rzeczy pochłonęła mnie bardzo i pochłaniać będzie nadal. Ostatnim powodem braku czasu jest zbliżający się wielkimi krokami licencjat. Wszak trzeba będzie ładnie go napisać, prawda?
Cząstkę mnie nadal możecie znajdować na Uwolnij Muzykę oraz DNA Muzyki.

A także w najważniejszym miejscu:


Na pożegnanie piosenka, która mnie emocjonalnie rozszarpuje. Może i Was poruszy.

poniedziałek, 23 maja 2011

Odkąd dwa tygodnie temu wróciłam z Hiszpanii (było fantastycznie, zakochałam się na amen w Barcelonie i postanowiłam zamieszkać tam w przyszłości<3) nie mam praktycznie chwili wytchnienia. Pomijając coraz więcej pracy na uczelniane zaliczenia, moje prywatne sukcesy zapychają resztę czasu (ewentualnie różne kulturalne eventy). Dlatego podsyłam tylko linki do dwóch redakcji, w których piszę...
Uwolnij Muzykę
oraz
DNA Muzyki

i trochę muzyki:
* Breakbot - Baby, I'm yours (przesłuchane jakiś czas w domu dobrej przewodniczki muzycznej, dziękuję!)
* Superpitcher - Rabbits In A Hurry (polecone przez osobę o dobrym guście, również dziękuję)
* Crystal Fighters - Follow (szkoda, że nie mogłam być na sobotnim koncercie w Katowicach)
* Emancipator - Anthem (moja nowa miłość, ten pan jest cudowny)
* Kamp! - Breaking a ghost's heart (i żeby innej miłości stało się zadość)

Do usłyszenia za nie wiem ile.

środa, 20 kwietnia 2011

do something pretty while you can

Dwa tygodnie, cztery koncerty i tylko za jeden musiałam płacić, bo reszta wygrana. Czego chcieć więcej?
Wczoraj miałam przyjemność przespacerować się na pierwszy w Polsce koncert Belle&Sebastian, dzięki uprzejmości koleżanki z dwoma wygranymi biletami (trzecia koleżanka miała własną wygraną). Powiem od razu, że nigdy nie byłam ich fanką, wręcz zwyczajnie mnie nudzili i to niesamowicie. Lubiłam tylko dwie piosenki - "Expectations" oraz "We Rule The School". Porzuciłam ich więc, nawet nie siląc się na robienie collected z płyt. Podobnie miała moja koleżanka, ale jakiś czas temu zmieniła zdanie, biorąc się za nich kolejny raz. Pomyślałam sobie wtedy "może ty też spróbuj, zmienił ci się gust, a nuż tym razem zaskoczą". Ściągnęłam kilka płyt. I zaskoczyli.
A potem dotarłam sobie beztrosko na koncert... i zostałam oczarowana.
To był jeden z najbardziej pozytywnych koncertów, na jakich byłam (oczywiście nikt nigdy nie pobije chłopaków z Kings Of Convenience oraz uroczości, jaką rozsiewali w namiocie Open'era 2010), ciepło biło ze sceny. Publiczność była nimi oczarowana, a oni byli oczarowani publicznością, co zaowocowało wzięciem piątki osób na scenę, żeby tańczyli na niej przez dwie piosenki. Nie mogłam przestać się uśmiechać, obserwując wszystko z VIPowsiego balkonu i podrygując do rytmu. A na koniec już na nim szalałyśmy (to chyba główny plus tego miejsca, można skakać i nikt cię nie gniecie, w dodatku wszystko widzisz), taką zespół dawał energię. Na żywo są sto razy lepsi niż z płyt. Naprawdę świetny koncert. Przeuroczy. A Stuart podrygujący chłopięco na zawsze pozostanie w mojej pamięci. I moje ukochane "We Rule The School" na żywo<3

Setlista :)


niedziela, 17 kwietnia 2011

this is psychosis

Wiedziałam, że koncert IAMX będzie super, ponieważ taki był już ten w 2009 (mój pierwszy), na którym się wyskakałam. Nie przypuszczałam jednak, że stanie się emocjonalnym roztrzęsieniem, euforią, uwodzeniem na zmianę z potężnymi zastrzykami energii. Wiedziałam, że Chris Corner scenicznie jest świetny, ale nie podejrzewałam, że już tak bardzo zakochany w polskich fanach, urządzi nam taką rozkosz dla oczu i uszu. Nigdy nie zapomnę tego niesamowitego wieczoru spowitego w dym, confetti, emocje i głos Cornera. Tego, jak się cieszył znowu u nas będąc, jak każdym ruchem uwodził i oczarowywał, jak śpiewem rozpalał zmysły.

I nie zapomnę również momentu, gdy spełniając daną obietnicę dzwoniłam (szczęśliwie mi się udało, choć skacząc ściskałam z całych sił telefon) do mojej przyjaciółki z Katowic, żeby mogła wysłuchać "Think Of England". Wysłuchała! :)

W końcu niesiona lawiną tłumu dotarłam do drugiego rzędu, gdzie zostałam już do końca (gnieciona i szturchana, ale szczęśliwa) mogąc do woli napawać się widokiem Krzysia z odległości kilku metrów. Wcześniej, gdy rzucił się w tłum, dane mi było zmacać jego spocone ramię (!), więc jestem zaspokojona już w zupełności.

Setlista była przezacna i dowiedziałam się również, że piosenka "I Salute You Christopher" jest hołdem dla jakiegoś pisarza, którego nazwiska oczywiście nie zrozumiałam. Ujęło mnie to, bo myślałam już, że Chris sam sobie napisał hymn pochwalny. Ale nie. I zawsze tego typu wyrazy szacunku mnie cieszą, utwierdzając w przekonaniu, że artyści też wciąż cenią siebie nawzajem.
Ach, i nie przefarbował się na rudo! (na szczęście). Plakat promujący trasę wprowadza w błąd (pewnie miał być głęboką metaforą nawiązującą do ognia --> "Fire & Whispers").

Krzysiu, wracaj do nas prędko!<3 Tym razem nie wyjdę z koncertu z samymi tylko wspomnieniami!



POLAND SALUTE YOU CHRISTOPHER!
(napis na polskiej fladze, którą potem sobie zabrał)

wtorek, 12 kwietnia 2011

A bonusowo kilka nagrań z koncertu. Nasycajcie wzrok i słuch :)

<3!


pierwsza piosenka, pierwsze wzruszenie




FEEL TRUST OBEY!


 



Minęły już dwie godziny, odkąd opuściłam plac przed PKiN'em, ale nadal jestem roztrzęsiona, słuchając Archive. Wprawdzie to nie to samo, co na żywo, ale zawsze.
Sam koncert (z poznańską Orkiestrą Kameralną l`Autunno) przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Siedząc na dostawce w drugim rzędzie (!), chłonąc każdy dźwięk czułam się, jakbym była w raju, w jakimś niesamowitym świecie zmysłów. Da muzyka dotykała. Czuło się ją na skórze, pod skórą, w oddechu. Już pierwsze "Lights" sprawiło, że w moich oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Co więc działo się dalej, nie trudno sobie wyobrazić.
Apogeum szczęścia osiągnęłam na bisach, gdy dostałam upragnione "AGAIN", a razem z nim cudowne "Controlling crowds". Stojąc już nieopodal sceny, razem z sobie podobnymi ludźmi, czułam to szczęście, przepływające między nami. "Again" to nie jest piosenka. To jest cząstka magii zawarta w dźwiękach.


A potem było już tylko niekończące się oczekiwanie, niedowierzanie ochronie i obsłudze, moknięcie, a potem stopniowo potęgująca się radość, gdy spotykaliśmy kolejnych członków zespołu. Dlatego teraz pozdrawiam moje przemoczone do reszty buty i bilet z autografami. I uroczego Pollarda, który się do mnie cieszył podpisując mi z dedykacją bilet,w japonkach moknąc przy autokarze na deszczu<3

Dla ciekawych - setlista (lepszej być nie mogło).

czwartek, 7 kwietnia 2011

you put me in this magic position, Patrick!

To nie był koncert, to było spełnienie moich marzeń. Rozpoczęte genialnym supportem Rowdy Superst*r (najlepszy support, na jakim byłam, show, jakiego się nie śniło), a potem była już tylko czysta rozkosz, z każdym kolejnym dźwiękiem, z każdym wyśpiewanym/wypowiedzianym/wykrzyczanym słowem Patricka Wolfa coraz większa. Zostałam oczarowana i wciągnięta w świat, który dotąd wydawało mi się, że znam, a tak naprawdę poczułam go całą sobą dopiero widząc Patricka z odległości kilku metrów i słysząc jego głos na żywo. Widzieć jego radosny, szczery uśmiech, a potem prawie popłakać się z radości dowiedziawszy się, jak jesteśmy fucking great i jak bardzo się cieszy, że przyjechał - to było niezapomniane przeżycie. Setlista była wymarzona, nawet doczekałam się mojego ukochanego "Bluebells" i "Damaris". Gdy mówił, żeby nie bać się okazać uczucie osobie, która stała się jego wyjątkowa i że właśnie o tym jest piosenka "Bermondsey Street" (z nowej płyty) i mówił o swoich doświadczeniach i o owym uczuciu do swojego obecnego partnera (pan perkusista) - to tak mnie rozczulił, że poczułam aż wzruszenie. Zresztą już przy przepięknej "Armistice", zagranej jako pierwsza, miałam łzy w oczach. Mimo że minęła już doba, wciąż brak mi słów i ilekroć go słucham na empetrójce, czuję ucisk w żołądku i niesamowitą tęsknotę.

"Możecie we mnie rzucać czym chcecie,
bo nie przyjechałem tutaj nigdy przedtem na trasę."
"Jesteście moim oknem na Warszawę." 

No kocham go nad życie<3





Żałuję tylko, że nie uparłam się, żeby poczekać dłużej, tylko poszłyśmy sobie spod Stodoły, a teraz jak czytam w shoutboxie eventu na last.fm, że ludzie z nim rozmawiali, dotykali go, mają jego autograf, to mam ochotę się rozpłakać. Autentycznie. 16go rozbiję sobie obóz, żeby nie przegapić z kolei IAMX!
(ach, i pozdrawiam cudownie pięknego, patrickowo-włosego chłopca, który potem stał obok mnie i skacząc obsypywał mnie brokatem<3)

A teraz to, co oczy cieszy w tej chwili najbardziej:




I najnowsze, promujące trasę "Lupercalii":



Who puts me in the magic position, darling now
You've put me in the magic position
To live, to learn, to love in the major key

środa, 6 kwietnia 2011

Powracam z zakurzonej krainy! I same dobre wieści:
- bilecik na Patricka Wolfa wygrany (koncert już dziś<3), pozdrawiam Trójkę!
- bilecik na IAMX też wygrany (dowiedziałam się w ciągu dnia), pozdrawiam Hortex (i użytkowników fejsa, którzy wymyślają naprawdę zbyt hipsterskie pytania, ale skoro wygrywam, to nie będę narzekać)
- niecały miesiąc do Hiszpanii!
- temat licencjatu wreszcie się kształtuje (powoli, bo powoli, ale zawsze)
- jestem wolontariuszką na 17. Festiwalu Lato Filmów!

A skoro tak, to mam wstęp wolny na wszystkie filmy, więc mogę oglądać dowolną ilość. Dobiliśmy właśnie półmetku (a właściwie końca, bo jeszcze tylko dziś i jutro).

Let's start!

01.04. PIĄTEK:
"Mamut" w reż. Lukas Moodysson z Gaelem Garcia Bernalem i Michelle Williams w rolach głównych. Powiem krótko: zmiażdżył mnie. Mimo że na początku podeszłam do niego dość sceptycznie. To jeden z tych filmów, które nieustannie się na ciebie czają, a potem kopią co i raz, by wreszcie zadać cios ostateczny, po którym nie sposób się podnieść. Taki właśnie jest "Mamut". Rozwala. Daje do myślenia. Zachwyca pięknem, ale to piękno bolesne. I niesamowicie wzrusza. Do tego urzeka zdjęciami i wspaniale dobraną ścieżką dźwiękową (głównie Ladytron, Amiina i Cat Power). Ode mnie 9/10.




02.04. SOBOTA:
Zaczęło się średnio... "Prosta historia o miłości" Arkadiusza Jakubika nie spełnił moich oczekiwań (a może miałam za wysokie wymagania?), tzn w każdym razie nie dostatecznie. Ma super pomysł, który niestety niespecjalnie wyszedł przy realizacji. Jest przeładowany. To film w filmie. Historia opowiadająca czyjąś historię. A właściwie historia, która tworzy hisotrię, którą trzeba następnie opowiedzieć. Jakąś historią oczywiście. Miesza się tu wystarczająco wiele wątków, by widz mógł łatwo się we wszystkim pogubić. Zwroty akcji są mgliste i mylące. W końcu nie wiadomo, co faktycznie się zdarzyło, co się opowiada,a co było tylko pomysłem, wytworem wyobraźni. Dwoje ludzi opowiada o sobie, ale ktoś robi z tego film, z którym miesza się życie prywatne zaangażowanych w projekt aktorów z chyba (powtarzam: chyba!) postaciami faktycznych aktorów grających u Jakubika. Pogubiłam się. Do tego niesamowicie irytujące wstawki paradokumentalne wypowiedzi aktorów - i znowu nie wiem, czy to aktorzy reżysera-bohatera, czy aktorzy reżysera-Jakubika. Za dużo ciemnych szlaków, których niewiele co rozjaśnia. Jest fajna gra aktorska, w którą po pewnym czasie "weszłam", ale zdecydowanie za późno mi to umożliwiono. Film raczej trochę trudno się przez to nagromadzenie wątków, odniesień i powiązań ogląda. Do tego osoba zajmująca się oświetleniem sali kinowej pokpiła sprawę, bo światła zapaliły się przy napisach końcowych filmu w obrazie, nie faktycznego filmu Jakubika, więc jako wolontariuszka akurat na dyżurze wybiegłam po kartki do głosowania dla widzów i tym samym straciłam prawdziwy koniec seansu (what a shame!). Sam film ma dla mnie dużego plusa za innowacyjny pomysł, fajne emocje (fantastyczna subtelność) i naturalność gry aktorskiej. Dlatego tylko 6/10.



...ale skończyło super. "Moskwa, Belgia" i znów wiem, że nie tylko Skandynawowie, ale i Belgowie robią świetne filmy. Humor w filmach tamtego okręgu kulturowego jest jedyny w swoim rodzaju. Nie da sięgo powtórzyć, ani podrobić. I to jest pierwsza korzyść "Moskwy, Belgii", właściwie ogromny i jeden z podstawowych plusów i filarów trzymających ten obraz na naprawdę wysokim poziomie. A przecież historia wcale nie jest wesoła. Matce z trojgiem dzieci, którą zostawił mąż niespecjalnie jest do śmiechu, a mu nie śmiejemy się razem z nią. Zaraz jednak razem z nią krzyczymy z cynizmem na kierowcę tira, w którego samochód niechcący wjechaliśmy. A potem razem z nią się śmiejemy, z niej, z ludzi, którzy ją otaczają, z tego co mówią. To śmiech radosny, nadal odrobinę cyniczny, ale szczery. Życiowy, jeśli można tak powiedzieć. To film o życiu - jak zachować w sobie jego radość. Nikt nigdy nie powiedział, że decyzje, które będziemy musieli podjąć, będą łatwe i przyjemne. Ale czemu mamy przed nimi uciekać, czemu mamy rezygnować z życia? Ze szczęścia? To prosta historia o radości (parafrazując Jakubika). Ja ją kupiłam z szerokim uśmiechem na ustach. 9/10.




03. 04. NIEDZIELA:

Czyli jak samemu roztrzaskać sobie czaszkę w ciepły, wiosenny dzień (ja lubię bardzo optymistyczne filmy :P)
"Przytul mnie" Kaspara Munka wybudza niepokój od pierwszych ujęć, gdzie gra (w znaczeniu odgrywa rolę, opowiada) sama muzyka (Mikael Simpson, dziękuję panu za ścieżkę dźwiękową<3) i obraz. Mimo że to tylko zestawienie kilku ujęć czwórki (no, piątki, bo jedna z dziewczyn idzie z młodszym braciszkiem) młodych ludzi szykujących się, a potem zmierzających do szkoły. Film jest świetnie skomponowany, napięcie, które stopniowo narasta, w końcu poraża tak, że ledwo powstrzymałam łzy, które już miałam w oczach (nie powinno się płakać na swoim dyżurze). To film z rodzaju tych, które czujesz na skórze, który nieprzyjemnie w nią szczypie. Który iskrzy emocjami, zbyt gwałtownymi, by nad nimi zapanować. Który wartko prowadzi widza do punktu kulminacyjnego, niczego przy tym nie pomijając. Jest płynny, konsekwentny i pełny. I również wzrusza. Zastanawiam się, czy my naprawdę potrafimy być takimi bestiami. My, ludzie, a w szczególności młodzi ludzie. Czy z taką łatwością przychodzi nam okrucieństwo, z nieomal beztroską. I dlaczego? Dlaczego nikt z tych bohaterów nawet się nie zastanowił, co robi, nawet się nie zawahał, nie pomyślał o konsekwencjach? Film przeraża i poraża. 9/10.



(A potem poszłam drugi raz na "Śmietnisko" - wygrany bilet na filmwebie - i o ile udało mi się poprawić sobie humor, to zaraz do mnie dotarło, że to też jest film o okrucieństwie. Jak Zachód - albo nie, szerzej - jak ludzie uważający się za wykształconych i inteligentnych mogą pozwalać na pracę i śmierć tylu ludzi na wysypiskach śmieci. I na to, jak ogromne są te wysypiska. Jacy my w ogóle jesteśmy, my współcześni, huh?)


04.04. PONIEDZIAŁEK:
("Obywatel Kane" to jednak nie moja bajka. Doceniam ponadczasowość tego filmu i to, jak wiele dał światowej kinematografii, ale! - za dużo pretensjonalnego patosu, za długi, trochę nużący. I nie, nie jest mi przykro, że nie urzekł mnie tak, jak by sobie pewnie życzyli wszyscy światli krytycy.)

"Mine vaganti. O miłości i makaronach" czyli lekko, smacznie i przyjemnie o życiu. Zero pretensjonalności, silenia się na moralizowanie, zero oceniania kogokolwiek i czegokolwiek. Po prostu opowieść. O tym, jak można się nie poddać, jak nie zapomnieć radości życia, jak pogodzić serce z rozumem (a czy tak naprawdę się da?), jak być sobą i być dla kogoś. Opowieść szczera i łagodna. Plus nieoceniony włoski humor, od którego wszyscy na sali trzymali się za brzuchy ze śmiechu. To była świetna rozrywka! Należy się 8/10.


W przeciwieństwie do "Kolejnego roku" Mike'a Leigh, który mnie zwyczajnie zdusił i ma 6stkę tylko za dobrą grę aktorską i zdjęcia, bo poza tym jest tak życiowy i spokojny, że prawie oszalałam. Nuda, nuda, jeszcze raz nuda. Nie lubię takich filmów. Niespieszna narracja, między wierszami ukryty nieco moralizatorski ton i życie. Tak proste, tak prozaiczne, że aż się nie da wytrzymać, kiedy mija lato (film opowiadany przez perspektywę czterech pór roku), a przed nami jeszcze jesień i zima. Koszmar, naprawdę. Nie polecam nikomu, kto szuka w filmach tajemnicy, zaskoczenia, wartkiej akcji, emocji itp. I tym razem jest mi przykro. Że poszłam na to do kina.




05.04. WTOREK:
"W biały dzień" w reż. Edwarda Żebrowskiego to niewykorzystany potencjał. Michał Bajor (pierwszy raz go widziałam w filmie, był naprawdę dobry, aż się zdziwiłam) to ideowiec, który sam nie wie czego chce. A za nim, przed nim - ba! w nim - partia. Cholerna, wszechobecna partia, która bez mrugnięcia okiem likwiduje każdy przejaw niesubordynacji. To kolejny historyczny film o tym, jak łatwo zniszczyć jednostkę dla wyssanej z palca idei. Nawet, gdy nie jest powiedziane, jaka to idea. Wolność, braterstwo? Bajki dla dzieci. I Biały (gł. bohater) w nie wierzy, bo jest właśnie takim dzieckiem, młodzieńcem we mgle, który w coś wierzy, bo inaczej straciłby grunt pod nogami. Myślałam, że ten film pokaże mi coś nowego (pomijając, że wg opisu w katalogu miał być o czym innym), ale nie pokazał. W pewnym momencie zagubił się wręcz jego pierwotny sens albo to ja go zagubiłam. Ma świetną obsadę, ale przewidywalne zakończenie (ach, i te lustra!). A świetna obsada to nadal za mało, żeby podźwignąć cała fabułę. Nie wiem do końca, w czym leży tu problem, może w scenariuszu, może w prowadzeniu narracji. Wytrwali mogą szukać odpowiedzi. Ja daję 6/10 i więcej tu nie wracam.

Jak również do "Zabij mnie, proszę", którego odbiór całkowicie popsuli mi kinowi operatorzy, bo film sypnął się aż trzy razy. Dwa razy przez napisy i zaczynano od początku, a potem nagle mignęła połowa filmu i byliśmy przy końcu, nie wiedząc co i dlaczego dzieje się na ekranie. Super, nie? Myślałam, że kiedy naprawili napisy, to już oleją (mieli taki zamiar), ale na szczęście cofnęli do miejsca, gdzie skończyliśmy i poleciało dalej już normalnie. Co z tego, kiedy już byłam wkurzona i zawiedziona, w dodatku zawiódł mnie też sam film. Super pomysł i znowu zmarnowany (ile można?!). Poza tym jego plusem są jeszcze tylko zdjęcia (czarno-białe, co idealnie odzwierciedla klimat i tematykę obrazu). Podejrzewam, że byłby nim jeszcze absurd (przejawiający się głównie w humorze, który napędzają późniejsze wydarzenia), ale wszystko zniekształciły mi problemy techniczne, więc nie wiem. Film ma jeszcze fajną wymowę, właśnie nieco groteskową, trochę naiwną, ale prześmiewczą. Ośmiesza ludzi i zdziera śmierć z piedestału. Śmierć nagle nie jest żadnym ratunkiem, nawet nie ucieczką, ale staje się najpierw desperacką walką o przeżycie, a potem wręcz emanacją czystego egoizmu. To zaskakuje. Do czego jest zdolny człowiek w obliczu śmierci - i w sytuacji, kiedy ktoś chce mu wydrzeć z rąk jego własny zgon, a właściwie wręcz ubiec go w tym szlachetnym akcie samobójstwa. To przybiera wyraz szaleństwa, to niemal ściganie się, kto pierwszy umrze - najlepiej szlachetnie i jeszcze spełniwszy swe ostatnie życzenie. Ci ludzie są śmieszni, żałośni, wzbudzają niechęć, krzywimy się oglądając ich zachowania. Miałam ochotę postukać się w czoło z niesmakiem pytając "I co teraz, kto cię choćby pochowa, durny człowieku? Kogo to wszystko w ogóle obchodzi i kiedykolwiek obchodziło? Jacy z was cholerni idioci." I w sumie trochę idiotyczny był sam film, absurdalny, zapętlony, tylko trochę ciekawy. Tylko troszeczkę. 5/10. Nie ma opcji, żebym wzięła ten film do swojego licencjatu!


a na pożegnanie nowy Apparat - Ash/Black Veil , bardzo zacny!

poniedziałek, 21 marca 2011

KIEŚLOWSKI, miłości ma.
(niżej króciutka etiuda o fenomenalnych zdjęciach, z życia wzięta, cudo)




Nie ma to jak "zakochania" z komunikacji miejskiej. Takie są najlepsze. I zawsze wspomina je się z odrobinę tajemniczym, rozkosznym uśmiechem. W dodatku teraz idzie wiosna...

piątek, 18 marca 2011

Smakowite nowinki płytowe - czyli o "Where Did the Night Fall" UNKLE.

Cyklu Nowinki Płytowe uważam za oficjalnie ROZPOCZĘTY.

Przekopując internet natrafiłam na informację, że oto UNKLE zebrało się w sobie i oto dwa lata po ostatniej płycie, wydało kolejny album (nie przejmujmy się, że jest 18 marca 2011, a Where Did The Night Fall wydano 10 maja 2010, ocenić można i trzeba).

Pierwsze Nowhere nawet nie zapada w pamięć, ale kawałki nie trwające nawet minuty nigdy nie zapadają w pamięć (a na pewno niezwykle rzadko). Krzywię usta i włącza się Follow Me Down (pierwszy singiel), a do mnie przybywają natrętne skojarzenia ze stylizacją na jakieś ludyczne dźwięki (prawie jak Ziółkowski i jego uwielbienie dziwnych zespołów na scenie World), zostawiam więc ten kawałek w spokoju.
Dalej mamy Natural Selection(drugi singiel), które zaczyna się dosyć niepozornie, ale zaraz wchodzi perkusja i zaczyna się zabawa. Głos pana z The Black Angels, Christiana Blanda, może irytować, bo jest zwyczajnie lekki, raczej niewypieszczony, ale idealnie komponuje się z muzyką. Ta piosenka JEST lekka, taka do poskakania. Przypuszczam, że świetnie bawiłabym się przy niej na jakiejś klubowej imprezie.
I wreszcie - Joy Factory (feat.Autolux), czyli miód na moje uszy. Głos Grega Edwardsa jest niski i sączy się leniwie, leniwie wplata w głębię snującej się raczej muzyki, mącąnej przez rzadkie plumknięcia w refrenie, gdzie już rządzi głos Carli Azar, chłodny i wyważony. Jestem bardzo na tak, jeśli chodzi o tę piosenkę.
Następna The Answer to niespecjalnie mój faworyt. Jest po prostu w stylu Baltimore, z którymi została zrobiona. Nucący wysokim tonem głos w tle, potem partia muzyczna, dosyć ekspansywna w swojej pozytywnej delikatności. Gdy wchodzi wokal zmienia się niewiele, nadal mam to poczucie echa lata, które znane mi jest już z twórczości Baltimore. I tak wszystko się ze sobą pięknie przeplata, że aż w końcu może się znudzić.
On A Wire jest zdecydowanie trafioną zmianą po tej sielskości. Dynamiczna, konsekwentna, nie traci ani przez moment swego rytmu. Głos Elle.J pasuje super, kojarzy mi się z beztroską wycieczką rowerową. Miło by się jechało słuchając tej piosenki. Refren tylko może trącać odrobinę nudą, gdyż jest dosyć jednoliniowy, poza tym wokal wydaje się gdzieś niknąć, przykryty przez warstwę melodyczną, ale zaraz wraca i znowu się cieszymy.
Natomiast Falling Stars to jedna z trzech na tej płycie piosenek totalnie w moim stylu (o ile można tak to określić). Gitarowy wstęp i zaraz przechodzimy do dania głównego. Gavin Clark ze swoim głosem nadaje temu kawałkowi pewną dozę tajemnicy. Piosenka nie jest tak dynamiczna jak On A Wire, ale utrzymuje śmiały rytm, wyznaczany cały czas przez perkusję, nawet w raczej snujących się wokalnie końcowych patiach zwrotek.
Heavy Drug - i jestem na NIE. Co to ma być za jęczenie przez minutę dwanaście sekund? Jeśli miało być żartem - nie wyszedł, odpoczynkiem - również, bo płyta właśnie nabrała tempa, a tu taka nędzna niespodzianka. Tymczasem jednak zirytowanej mnie włącza się Caged Bird, chyba najżywsza spośród całej czternastki. Katrina Ford i od razu czujesz że żyjesz. Piosenka trzyma poziom od początku do końca, podobnie jak ma się to w przypadku On A Wire. Fajne partie wyciągniętych wokalnie dźwięków połączone z perkusją i syntezatorami. A potem wielkie bum i dynamizm perkusji. Aż noga sama zaczyna się bujać w rytm!
Nadszedł czas na drugą moją miłość z tej płyty, a mianowicie Ablivion Jak to mówią, rusza od razu z kopyta i przez cały czas dynamikę utrzymuje na wysokim poziomie. Pewnie dla tego zdobyła moje serce. Jest taka w stylu UNKLE, kojarzy mi się z Invasion (płyta Never, Never, Land), którą kocham od wieków i będę kochać na wieki. W Ablivion refren daje chwilę oddechu, ale sprawia też, że chce się znów czegoś więcej, więcej energii, więcej wszystkich emocji, jakie biją z tej piosenki. Chyba numer jeden tej płyty (i pomyśleć że to nie singiel).
Potem jest The Runaway, które mi psuje przejście do trzeciej i ostatniej mej loved song tej płyty. A poza tym zwyczajnie mi się nie podoba. Za ciężka, zbyt toporna. Opiera się na perkusji i basie plus wokal, kojarzy mi się z ciężkim trip hopem, jakie kiedyś czasem robili Massive Attack, a ja zawsze sceptycznie podchodziłam do czegoś, co mnie przydusza ciemnością brzmień gitarowych. Rytm oczywiście jest, ale taki, do którego można pokiwać smętnie głową, bez większego entuzjazmu.
I w końcu! - Ever Rest. Mam wobec niej podobne odczucia, jak wobec Ablivion. Piosenka ta stopniowo zabiera nas w wir swoich emocji, w swój niezbadany, tajemniczy świat. Wchodzi Joel Cadbury i ja się rozpływam.
Dwie ostatnie to: The Healing oraz Another Night Out. Obie raczej jako niespełniony potencjał, przy czym tylko The Healing daję nadzieję, kiedy przesłucham ją jeszcze kilkanaście razy, bo na razie wydaje się raczej mierna, może trochę nudna. Zaś Another Night Out JEST po prostu nudna. Zaczyna się bardzo wolno,a potem jest chyba tylko coraz wolniejsza. Do tego smęcący niski głos Mark Lanegan, którego typu głosu nie jestem fanką. Nie wiem, czy to miała być stylizacja na "stare czasy", ale mnie nie kupiła, przykro mi. Za każdym razem, jak się włącza, mam ochotę ją przełączyć lub po prosto to czynię.

Podsumowując ocena płyty 7/10. UNKLE nie podupadło, ma się dobrze, trzyma poziom. Na szczęście! (Bo nie mogę tego powiedzieć o wszystkich nowościach płytowych, ale o tym może kiedy indziej). Wprawdzie dla mnie chyba nic nigdy nie przebije Never, Never, Land, ale warto próbować. A od Where Did The Night Fall podejrzewam jeszcze długo się nie uwolnię. I a nuż ktoś mnie uszczęśliwi wieścią o powrocie UNKLE do Polski?

środa, 16 marca 2011

Tym razem coś o filmach. Może dlatego, że wreszcie (!) mam dużo więcej wolnego czasu i mogę się bezkarnie obijać, to i więcej oglądam. Informacje z ostatnich dni: zakochałam się po uszy w Ryanie Goslingu, który jest absolutnie cudowny. Dosłownie w KAŻDEJ roli. Czyżby kolejny fenomen? Przyjrzyjmy się.

Pierwszym filmem, po jaki sięgnęłam, było długo wyczekiwane "Blue Valentine" z muzyką Grizzly Bear (!) i Michelle Williams w drugiej roli głównej. Urzekł mnie totalnie, przede wszystkim klimatem, ale również sprawnością i konsekwencją wykonania. Retrospektywy płynnie przeplatają się z właściwym czasem akcji, emocje są idealnie dozowane, gra aktorska wyśmienita (przy czym dla mnie Gosling przyćmił Williams, jest po prostu fenomenalny), dopełniająca tło i jednocześnie świetnie odzwierciedlająca to, co akurat się działo na ekranie muzyka (Grizzly Bear to był strzał w 10), i oczywiście - żeby stało się zadość - bdb zdjęcia. Jednym słowem: wspaniałość.



Numer dwa - "Odmienne stany moralności", z młodym 23letnim Goslingiem, który gra wrażliwego nastolatka o dosyć skomplikowanej emocjonalności i trudnym do zgłębienia wnętrzu, który ku zdumieniu wszystkich zostaje mordercą autystycznego chłopca. Wyrachowanie? Przypadek? Ważniejszym jednak staje się właśnie to wnętrze głównego bohatera i wszystko, co przeżył do momentu popełnienia zbrodni. Gosling świetnie oddaje zagubienie postaci, jego niesamowitą wrażliwość i błyskotliwość. Znalazłam w tym filmie paradoksalnie wiele z własnego myślenia ("Zacząłem widzieć smutek wszędzie"), które niekiedy mnie nachodzi. Film porusza, przypuszczam, że to za sprawą jego autentyczności (nie jest w żaden sposób przerysowany). Warto go obejrzeć.

Numer trzy czyli "Śmiertelna wyliczanka" u boku Michaela Pitta (który chyba wszędzie musi grać kogoś posranego i dobrze mu to idzie). Sporo dobrego nasłuchałam się o tym filmie i na szczęście nie zawiódł mnie. Wprawdzie trochę zbyt późną porę wybrałam sobie na oglądanie, ale wytrwałam, gdyż film naprawdę nieźle trzyma w napięciu. Kreacja butnego, cwaniaczkowatego  nastolatka, któremu nudzi się w życiu i postanawia sprawdzić, gdzie znajduje się prawdziwa wolność człowieka (Och, pardon, jest ich przecież dwóch, jeszcze bohater Pitta oczywiście) to coś, czego jeszcze u Goslinga nie widziałam. Nie jestem pewna, czy o taką wolność im obu chodziło, jaką w rzeczywistości zdobyli, no ale cóż. Pitt aż tak nie zaskakuje, a przynajmniej nie zaskoczył mnie, natomiast Gosling z tym aroganckim uśmieszkiem na twarzy (aż chce mu się dać w pysk), nonszalancją i jednocześnie nerwowością zaskakuje bardzo i bardzo in plus. Powinnam jeszcze wspomnieć o Sandrze Bullock - więc wspominam: dobra rola, przekonała mnie. Podsumowując: film świdrujący w głowie.

Idziemy dalej. "Fanatyk" okrzyknięty świetnym filmem, i nominacja Goslinga do nagrody Independent Spirit. Powiem krótko. Ryan w roli zaciekłego nazisty i antysemity miażdży. Chyba tym filmem przypieczętował swoją wszechstronność i definitywnie utwierdził mnie w przekonaniu, że zagra WSZYSTKO. Najlepsze jest to, że gra w taki sposób, że wierzy mu się ze wszystko, podczas gdy normalnie wobec kogoś, jak jego bohater postukalibyśmy się w czoło "człowieku, co ty pieprzysz!". Czy trzeba więcej dodawać?


I ostatni - "All Good Things". Och, doprawdy wszystko co najlepsze? Historia oparta na faktach (jakoś nieufanie podchodzę do tego zjawiska) "osadzona w latach osiemdziesiątych opowiada o spadkobiercy autentycznej nowojorskiej dynastii nieruchomości (Ryan Gosling), który traci głowę dla pięknej dziewczyny pochodzącej z dzielnicy owianej złą sławą (Kirsten Dunst)." Cukierki, iskierki i same słodkości - ale pozory mylą. Gosling nie jest tym samym zakochanym chłopcem (mężczyzną?), którym był w "Pamiętniku". Można powiedzieć - wszystko przez ojca, presja rodzinnego interesu, prestiż. Po czym okazuje się, że było coś jeszcze. Wszystko to kreuje osobowość bardzo tajemniczą, rozbitą, nerwową, skomplikowaną i - nieprzewidywalną. Gosling oddaje to wszystko z niezwykła precyzję, jego bohaterowi znowu po prostu się wierzy. Wierzy bez zastrzeżeń. A jednocześnie nie ocenia. Nie potrafi się go ocenić, chociaż się próbuje. W czym tkwi sekret? Pozostawiam próbę odpowiedzi na to pytanie przyszłym widzom. Film polecam, mimo Kirsten Dunst, której nadal nie jestem fanką, gdyż mało kiedy mnie przekonywała w tym filmie, niestety.





Skoro tak się Goslingowo zrobiło, to na pożegnanie moja ulubiona piosenka jego zespołu:
urocza, czyż nie? ;)

niedziela, 13 marca 2011

Krótka piłka. W dodatku z tygodniowym opóźnieniem, emocje dawno opadły, ale już trudno. Mimo to nigdy nie zapomnę mojego szalonego wypadu do Katowic, trwał jakąś dobę. I był fantastyczny. Oryginalny Beksiński, wędrówki środkiem rynku (kto by się przejmował samochodami, skoro i tak ich nie było), niezapomniana wizyta w Pizza Hut, ucieczki przed wyimaginowanym, seryjnym mordercą (z psem!) w parku, gra w makao w 3 osoby mając 24 karty, poszukiwania odpowiedniego autobusu - bezcenne.
Głównym celem wyjazdu był dj set Bonobo. Przemarzłam na kość, ale zdecydowanie BYŁO WARTO. Uratowała mnie gorąca herbata i support Bartosza Szczęsnego, po czym nastąpił główny punkt programu. Pamiętam tylko moją nieopisaną radość, a potem nieopisane zmęczenie (po 5h snu do 2 w nocy na nogach), które umniejszyło się dopiero po przespanej podróży powrotnej pociągiem (kolejne 5h).

Wnioski: zakochałam się na amen.
Choć to był tylko set, Bonobo jest świetny.
Dwie najlepsze chyba: Kiara oraz Flutter

a tutaj nagranie z koncertu (nie moje, gdyż ja skupiałam się na radości i przeżyciu), a właściwie jego kawałek, bo autor uciął piosenkę (a taka fajna!):



zaś na dobranoc moja najukochańsza, działająca jak narkotyk (i tak, wiem, że znowu się nią żegnam, ale nic na to nie poradzę, że to jest moja loved song forever):

if you go now baby, we'll never know, how it ends

czwartek, 10 lutego 2011

"GranatowyPrawieCzarny to stan ducha, niepewna przyszłość, kolor. Kolor którego czasem nie rozpoznajemy, który zmienia się w zależności od światła, kąta patrzenia i nastawienia. Kolor, który przypomina, że czasem się mylimy, a rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają."

Przypomniał mi się ten cytat zupełnym przypadkiem. Odzwierciedla idealny hiszpański film o właśnie takim tytule - GranatowyPrawieCzarny, który jest jednym z moich absolutnie loved films, na zawsze. Pamiętam, jak go pierwszy raz oglądałam. Urzekł mnie już początkową sceną, gdy główny bohater buntuje się przeciwko własnemu losowi i bunt ten okazuje się kompletnym fiaskiem. Kiedy teraz sobie przypomniałam ten obraz zaczęło mnie zastanawiać, czy naprawdę jesteśmy w stanie coś ze sobą zrobić, cokolwiek w życiu zmienić. Jasne, odpowie większość. Jak możesz myśleć inaczej. I ja właściwie nie myślę inaczej, ale nie myślę też tak samo. Zmieniamy to, co możemy, nie to, co wydaje nam się, że chcieliśmy zmienić. To ładnie opakowana ułuda, żebyśmy nie zaczęli myśleć w kategoriach "bezwolni". W końcu mamy swoją wolność, prawda? A wraz z nią pomyłki. Jesteśmy granatowiprawieczarni i zawsze tacy będziemy, podczas gdy świat nieustannie, z wrodzoną sobie nonszalancją będzie się obok nas zmieniał. On może decydować, my możemy po prostu żyć swoim życiem.

Peter Broderick - Something Has Changed  (idealnie oddaje mój obecny nastrój)


I plakacik filmu:


wtorek, 8 lutego 2011

don't say we go too fast to nowhere.





Zawsze lubiłam wesołe miasteczka. I jestem jednym z tym szczęśliwych dzieci, które w czasie swojego dzieciństwie było w jakimś chociaż raz. Niestety zostało mi z tej przygody jedno jedyne wspomnienie, kiedy siedząc wygodnie na krzesełku Diabelskiego Młyna unosiłam się coraz wyżej i wyżej, wyszczerzając radośnie szczerbatą buzię. Wciąż pamiętam tę niesamowitą ekscytacją, kiedy wydawało mi się, że lecę gdzieś daleko, jestem tak daleko od ziemi i jest to tak niesamowite, a potem ten ucisk w żołądku, gdy wracało się na ziemię.
Chciałabym to znów kiedyś poczuć. Pomarzyć, że znowu latam.





Chyba muszę coś przedsięwziąć w ramach mojego nawrotu fascynacji wesołymi miasteczkami. Pewnie obróci się ona w prozę, jest to dobry motyw do żonglowania nim. Są cukierkowe karuzele, ale też bywają i takie atrakcje, które zapierają dech w piersiach. A co by się stało, gdyby zaparły go raz na zawsze?



a na pożegnanie:

We wake with our forms all tangled up
Frozen in silence, no sound save breathing
I can feel your skin on my skin
How did it get so cold in here?

I need to crawl inside your shivers
We let go of ourselves sometimes
[...]

piątek, 4 lutego 2011

Przeżyłam sesję. Wprawdzie nie bez szwanku, ale to teraz naprawdę nieistotne. Przez dziewięć najbliższych dni mam zamiar oddawać się rozkoszom doczesnego świata, czyli próżnować. To taaakie błogie uczucie.

"Jego uroda to skutek wymieszania się krwi japońskiej, hiszpańskiej i północnoafrykańskiej: ciemnoszare oczy, cera, która wygląda tak, jakby pod spodem były róże. Róże i pył. W niczym nie umniejsza to jego męskości, lecz raczej ją uwypukla, co sprawia, że kobiety wzdychają do niego równie często, jak mężczyźni. Max, jak ktoś kiedyś zauważył, rzeczywiście jest "ładnie zrobiony", jednak ma w sobie jeszcze jakąś ulotną, nienazwaną, niezwiązaną z fizycznością cechę, która ostatecznie stanowi o jego atrakcyjności."
 Whitney Otto, Kolekcja piękności 
- czyli moje najnowsze znalezisko w antykwariacie.

Mężczyzn podziwia się estetycznie. Jak antyczne, idealne posągi. Na ulicach jest ich pełno, szczególnie wiosną. Czasem uśmiechają się do nas nieśmiało, patrząc spod długich rzęs. Są jak ładne pudełka, ale zdarza się, że w środku jest sama ambrozja. Lubimy kosztować takich charakterów. Dlatego bądźmy wiecznie piękni i młodzi.

piątek, 14 stycznia 2011

Mamy połowę stycznia w zasadzie, a dobrych koncertów w przyszłości z każdym dniem tylko przybywa i przybywa. Pewnie gdybym już miała świat u swych stóp i była szczęśliwą posiadaczką np pół miliona złotych nic, tylko bym skakała z radości przy każdym kolejnym newsie. A tak kiedy jest się tylko uroczą studentką i chce się jeszcze dość fajnie spędzić wakacje trzeba robić selekcję, krzywiąc się przy tym z goryczą. Także już żegnam marcową I Blame Coco, kwietniowych Belle & Sebastian oraz majowego Animal Collective. Najbardziej szkoda mi panny Summer, łezka w oku się kręci, no ale jakoś przeżyję (po cichu licząc, że jednak zaproszą ją jeszcze na jakiś festiwal, np HOF).
A tak to poza wspomnianymi w poprzednim poście mistrzami bosa novy, Nouvelle Vague, czeka mnie podwójna (przy dobrych wiatrach) dawka Bonobo - na początku marca katowicki dj set (to już zaklepane) i w kwietniu już normalny koncert w pełnym, 6-osobowym składzie (oby się udało), dalej siedziąc w kwietniu koncercik mojej miłości, Chrisa Cornera znanego jako IAMX, który przybędzie po raz kolejny, promować tym razem nową płytę (skaczemy z radości! - ale nie z powodu jego rudych włosów). Na ostatek mam nadzieję wybrać się jeszcze na God Is An Astronaut, nie zachęca mnie tylko miejsce tego gigu.
No ale jak to mówią - we'll see.

A na pożegnanie kilka smaczków:
*Bonobo - If I Stayed Over
*I Blame Coco - Ceasar

i moje trzy najnowsze odkrycia:

*Berry Weight (feat. Astrid Engberg) - Equations (poznane dzięki pewnemu uroczemu chłopcu)
*Handsome Boy Modeling School (feat. Cat Power) - I've Been Thinking (j/w)
*The Presets (nie wiem czemu ich wcześniej nie znosiłam), piosenka I Go Hard, I Go Home

było warto.

niedziela, 9 stycznia 2011

Zostałam uszczęśliwiona! Nouvelle Vague wraca w marcu do nas ze swoją najnowszą płytą. Jest na co czekać, więc już zaczęłam odliczać dni. W ogóle marzec dobrze się zapowiada. Lubimy. Teraz pozostaje mi tylko przetrwać styczeń w jednym kawałku, ale może jakoś dam radę. A potem - witaj koncertowe życie z powrotem! I nie obchodzi mnie, jak beznadziejna zima jest również w tym roku.



won't you dance with me in my world of fantasy?