poniedziałek, 21 marca 2011

KIEŚLOWSKI, miłości ma.
(niżej króciutka etiuda o fenomenalnych zdjęciach, z życia wzięta, cudo)




Nie ma to jak "zakochania" z komunikacji miejskiej. Takie są najlepsze. I zawsze wspomina je się z odrobinę tajemniczym, rozkosznym uśmiechem. W dodatku teraz idzie wiosna...

piątek, 18 marca 2011

Smakowite nowinki płytowe - czyli o "Where Did the Night Fall" UNKLE.

Cyklu Nowinki Płytowe uważam za oficjalnie ROZPOCZĘTY.

Przekopując internet natrafiłam na informację, że oto UNKLE zebrało się w sobie i oto dwa lata po ostatniej płycie, wydało kolejny album (nie przejmujmy się, że jest 18 marca 2011, a Where Did The Night Fall wydano 10 maja 2010, ocenić można i trzeba).

Pierwsze Nowhere nawet nie zapada w pamięć, ale kawałki nie trwające nawet minuty nigdy nie zapadają w pamięć (a na pewno niezwykle rzadko). Krzywię usta i włącza się Follow Me Down (pierwszy singiel), a do mnie przybywają natrętne skojarzenia ze stylizacją na jakieś ludyczne dźwięki (prawie jak Ziółkowski i jego uwielbienie dziwnych zespołów na scenie World), zostawiam więc ten kawałek w spokoju.
Dalej mamy Natural Selection(drugi singiel), które zaczyna się dosyć niepozornie, ale zaraz wchodzi perkusja i zaczyna się zabawa. Głos pana z The Black Angels, Christiana Blanda, może irytować, bo jest zwyczajnie lekki, raczej niewypieszczony, ale idealnie komponuje się z muzyką. Ta piosenka JEST lekka, taka do poskakania. Przypuszczam, że świetnie bawiłabym się przy niej na jakiejś klubowej imprezie.
I wreszcie - Joy Factory (feat.Autolux), czyli miód na moje uszy. Głos Grega Edwardsa jest niski i sączy się leniwie, leniwie wplata w głębię snującej się raczej muzyki, mącąnej przez rzadkie plumknięcia w refrenie, gdzie już rządzi głos Carli Azar, chłodny i wyważony. Jestem bardzo na tak, jeśli chodzi o tę piosenkę.
Następna The Answer to niespecjalnie mój faworyt. Jest po prostu w stylu Baltimore, z którymi została zrobiona. Nucący wysokim tonem głos w tle, potem partia muzyczna, dosyć ekspansywna w swojej pozytywnej delikatności. Gdy wchodzi wokal zmienia się niewiele, nadal mam to poczucie echa lata, które znane mi jest już z twórczości Baltimore. I tak wszystko się ze sobą pięknie przeplata, że aż w końcu może się znudzić.
On A Wire jest zdecydowanie trafioną zmianą po tej sielskości. Dynamiczna, konsekwentna, nie traci ani przez moment swego rytmu. Głos Elle.J pasuje super, kojarzy mi się z beztroską wycieczką rowerową. Miło by się jechało słuchając tej piosenki. Refren tylko może trącać odrobinę nudą, gdyż jest dosyć jednoliniowy, poza tym wokal wydaje się gdzieś niknąć, przykryty przez warstwę melodyczną, ale zaraz wraca i znowu się cieszymy.
Natomiast Falling Stars to jedna z trzech na tej płycie piosenek totalnie w moim stylu (o ile można tak to określić). Gitarowy wstęp i zaraz przechodzimy do dania głównego. Gavin Clark ze swoim głosem nadaje temu kawałkowi pewną dozę tajemnicy. Piosenka nie jest tak dynamiczna jak On A Wire, ale utrzymuje śmiały rytm, wyznaczany cały czas przez perkusję, nawet w raczej snujących się wokalnie końcowych patiach zwrotek.
Heavy Drug - i jestem na NIE. Co to ma być za jęczenie przez minutę dwanaście sekund? Jeśli miało być żartem - nie wyszedł, odpoczynkiem - również, bo płyta właśnie nabrała tempa, a tu taka nędzna niespodzianka. Tymczasem jednak zirytowanej mnie włącza się Caged Bird, chyba najżywsza spośród całej czternastki. Katrina Ford i od razu czujesz że żyjesz. Piosenka trzyma poziom od początku do końca, podobnie jak ma się to w przypadku On A Wire. Fajne partie wyciągniętych wokalnie dźwięków połączone z perkusją i syntezatorami. A potem wielkie bum i dynamizm perkusji. Aż noga sama zaczyna się bujać w rytm!
Nadszedł czas na drugą moją miłość z tej płyty, a mianowicie Ablivion Jak to mówią, rusza od razu z kopyta i przez cały czas dynamikę utrzymuje na wysokim poziomie. Pewnie dla tego zdobyła moje serce. Jest taka w stylu UNKLE, kojarzy mi się z Invasion (płyta Never, Never, Land), którą kocham od wieków i będę kochać na wieki. W Ablivion refren daje chwilę oddechu, ale sprawia też, że chce się znów czegoś więcej, więcej energii, więcej wszystkich emocji, jakie biją z tej piosenki. Chyba numer jeden tej płyty (i pomyśleć że to nie singiel).
Potem jest The Runaway, które mi psuje przejście do trzeciej i ostatniej mej loved song tej płyty. A poza tym zwyczajnie mi się nie podoba. Za ciężka, zbyt toporna. Opiera się na perkusji i basie plus wokal, kojarzy mi się z ciężkim trip hopem, jakie kiedyś czasem robili Massive Attack, a ja zawsze sceptycznie podchodziłam do czegoś, co mnie przydusza ciemnością brzmień gitarowych. Rytm oczywiście jest, ale taki, do którego można pokiwać smętnie głową, bez większego entuzjazmu.
I w końcu! - Ever Rest. Mam wobec niej podobne odczucia, jak wobec Ablivion. Piosenka ta stopniowo zabiera nas w wir swoich emocji, w swój niezbadany, tajemniczy świat. Wchodzi Joel Cadbury i ja się rozpływam.
Dwie ostatnie to: The Healing oraz Another Night Out. Obie raczej jako niespełniony potencjał, przy czym tylko The Healing daję nadzieję, kiedy przesłucham ją jeszcze kilkanaście razy, bo na razie wydaje się raczej mierna, może trochę nudna. Zaś Another Night Out JEST po prostu nudna. Zaczyna się bardzo wolno,a potem jest chyba tylko coraz wolniejsza. Do tego smęcący niski głos Mark Lanegan, którego typu głosu nie jestem fanką. Nie wiem, czy to miała być stylizacja na "stare czasy", ale mnie nie kupiła, przykro mi. Za każdym razem, jak się włącza, mam ochotę ją przełączyć lub po prosto to czynię.

Podsumowując ocena płyty 7/10. UNKLE nie podupadło, ma się dobrze, trzyma poziom. Na szczęście! (Bo nie mogę tego powiedzieć o wszystkich nowościach płytowych, ale o tym może kiedy indziej). Wprawdzie dla mnie chyba nic nigdy nie przebije Never, Never, Land, ale warto próbować. A od Where Did The Night Fall podejrzewam jeszcze długo się nie uwolnię. I a nuż ktoś mnie uszczęśliwi wieścią o powrocie UNKLE do Polski?

środa, 16 marca 2011

Tym razem coś o filmach. Może dlatego, że wreszcie (!) mam dużo więcej wolnego czasu i mogę się bezkarnie obijać, to i więcej oglądam. Informacje z ostatnich dni: zakochałam się po uszy w Ryanie Goslingu, który jest absolutnie cudowny. Dosłownie w KAŻDEJ roli. Czyżby kolejny fenomen? Przyjrzyjmy się.

Pierwszym filmem, po jaki sięgnęłam, było długo wyczekiwane "Blue Valentine" z muzyką Grizzly Bear (!) i Michelle Williams w drugiej roli głównej. Urzekł mnie totalnie, przede wszystkim klimatem, ale również sprawnością i konsekwencją wykonania. Retrospektywy płynnie przeplatają się z właściwym czasem akcji, emocje są idealnie dozowane, gra aktorska wyśmienita (przy czym dla mnie Gosling przyćmił Williams, jest po prostu fenomenalny), dopełniająca tło i jednocześnie świetnie odzwierciedlająca to, co akurat się działo na ekranie muzyka (Grizzly Bear to był strzał w 10), i oczywiście - żeby stało się zadość - bdb zdjęcia. Jednym słowem: wspaniałość.



Numer dwa - "Odmienne stany moralności", z młodym 23letnim Goslingiem, który gra wrażliwego nastolatka o dosyć skomplikowanej emocjonalności i trudnym do zgłębienia wnętrzu, który ku zdumieniu wszystkich zostaje mordercą autystycznego chłopca. Wyrachowanie? Przypadek? Ważniejszym jednak staje się właśnie to wnętrze głównego bohatera i wszystko, co przeżył do momentu popełnienia zbrodni. Gosling świetnie oddaje zagubienie postaci, jego niesamowitą wrażliwość i błyskotliwość. Znalazłam w tym filmie paradoksalnie wiele z własnego myślenia ("Zacząłem widzieć smutek wszędzie"), które niekiedy mnie nachodzi. Film porusza, przypuszczam, że to za sprawą jego autentyczności (nie jest w żaden sposób przerysowany). Warto go obejrzeć.

Numer trzy czyli "Śmiertelna wyliczanka" u boku Michaela Pitta (który chyba wszędzie musi grać kogoś posranego i dobrze mu to idzie). Sporo dobrego nasłuchałam się o tym filmie i na szczęście nie zawiódł mnie. Wprawdzie trochę zbyt późną porę wybrałam sobie na oglądanie, ale wytrwałam, gdyż film naprawdę nieźle trzyma w napięciu. Kreacja butnego, cwaniaczkowatego  nastolatka, któremu nudzi się w życiu i postanawia sprawdzić, gdzie znajduje się prawdziwa wolność człowieka (Och, pardon, jest ich przecież dwóch, jeszcze bohater Pitta oczywiście) to coś, czego jeszcze u Goslinga nie widziałam. Nie jestem pewna, czy o taką wolność im obu chodziło, jaką w rzeczywistości zdobyli, no ale cóż. Pitt aż tak nie zaskakuje, a przynajmniej nie zaskoczył mnie, natomiast Gosling z tym aroganckim uśmieszkiem na twarzy (aż chce mu się dać w pysk), nonszalancją i jednocześnie nerwowością zaskakuje bardzo i bardzo in plus. Powinnam jeszcze wspomnieć o Sandrze Bullock - więc wspominam: dobra rola, przekonała mnie. Podsumowując: film świdrujący w głowie.

Idziemy dalej. "Fanatyk" okrzyknięty świetnym filmem, i nominacja Goslinga do nagrody Independent Spirit. Powiem krótko. Ryan w roli zaciekłego nazisty i antysemity miażdży. Chyba tym filmem przypieczętował swoją wszechstronność i definitywnie utwierdził mnie w przekonaniu, że zagra WSZYSTKO. Najlepsze jest to, że gra w taki sposób, że wierzy mu się ze wszystko, podczas gdy normalnie wobec kogoś, jak jego bohater postukalibyśmy się w czoło "człowieku, co ty pieprzysz!". Czy trzeba więcej dodawać?


I ostatni - "All Good Things". Och, doprawdy wszystko co najlepsze? Historia oparta na faktach (jakoś nieufanie podchodzę do tego zjawiska) "osadzona w latach osiemdziesiątych opowiada o spadkobiercy autentycznej nowojorskiej dynastii nieruchomości (Ryan Gosling), który traci głowę dla pięknej dziewczyny pochodzącej z dzielnicy owianej złą sławą (Kirsten Dunst)." Cukierki, iskierki i same słodkości - ale pozory mylą. Gosling nie jest tym samym zakochanym chłopcem (mężczyzną?), którym był w "Pamiętniku". Można powiedzieć - wszystko przez ojca, presja rodzinnego interesu, prestiż. Po czym okazuje się, że było coś jeszcze. Wszystko to kreuje osobowość bardzo tajemniczą, rozbitą, nerwową, skomplikowaną i - nieprzewidywalną. Gosling oddaje to wszystko z niezwykła precyzję, jego bohaterowi znowu po prostu się wierzy. Wierzy bez zastrzeżeń. A jednocześnie nie ocenia. Nie potrafi się go ocenić, chociaż się próbuje. W czym tkwi sekret? Pozostawiam próbę odpowiedzi na to pytanie przyszłym widzom. Film polecam, mimo Kirsten Dunst, której nadal nie jestem fanką, gdyż mało kiedy mnie przekonywała w tym filmie, niestety.





Skoro tak się Goslingowo zrobiło, to na pożegnanie moja ulubiona piosenka jego zespołu:
urocza, czyż nie? ;)

niedziela, 13 marca 2011

Krótka piłka. W dodatku z tygodniowym opóźnieniem, emocje dawno opadły, ale już trudno. Mimo to nigdy nie zapomnę mojego szalonego wypadu do Katowic, trwał jakąś dobę. I był fantastyczny. Oryginalny Beksiński, wędrówki środkiem rynku (kto by się przejmował samochodami, skoro i tak ich nie było), niezapomniana wizyta w Pizza Hut, ucieczki przed wyimaginowanym, seryjnym mordercą (z psem!) w parku, gra w makao w 3 osoby mając 24 karty, poszukiwania odpowiedniego autobusu - bezcenne.
Głównym celem wyjazdu był dj set Bonobo. Przemarzłam na kość, ale zdecydowanie BYŁO WARTO. Uratowała mnie gorąca herbata i support Bartosza Szczęsnego, po czym nastąpił główny punkt programu. Pamiętam tylko moją nieopisaną radość, a potem nieopisane zmęczenie (po 5h snu do 2 w nocy na nogach), które umniejszyło się dopiero po przespanej podróży powrotnej pociągiem (kolejne 5h).

Wnioski: zakochałam się na amen.
Choć to był tylko set, Bonobo jest świetny.
Dwie najlepsze chyba: Kiara oraz Flutter

a tutaj nagranie z koncertu (nie moje, gdyż ja skupiałam się na radości i przeżyciu), a właściwie jego kawałek, bo autor uciął piosenkę (a taka fajna!):



zaś na dobranoc moja najukochańsza, działająca jak narkotyk (i tak, wiem, że znowu się nią żegnam, ale nic na to nie poradzę, że to jest moja loved song forever):

if you go now baby, we'll never know, how it ends