Dziś był dobry dzień na mroźne, melancholijne myśli. I również na wypad do kina, szkoda tylko, że film nie spełnił moich oczekiwań. Mianowicie "Chrzest" Marcina Wrony nie trzymał mnie w napięciu tak, jak miał, nie zachwycił grą aktorską, nie porwał na strzępy uczuć, nie poruszył. W zasadzie nie było mnie wewnątrz tego filmu. No, może w dwóch scenach. Chyba jedyne filary, które jakoś trzymają ten film w pionie stanowi gra Wojciecha Zielińskiego, zdjęcia Pawła Flisa muzyka. Tak to żałuję, że byłam na tym w kinie.
A poza tym dziś przemierzałam ulice kuląc się z zimna i przeklinając niedługą wizję śniegu, ale jednak podnosiło mnie na duchu The Great Shipwreck of Life, a także nieśmiertelne Spit It Out. Głos Chrisa Cornera sączył mi się do ucha i był jak narkotyk (co za nowość), a ja coraz głębiej pogrążałam się w myślach o Gabrielu i o tym, że go tracę, gdyż została mi już tylko jedna jedyna, finałowa scena. I koniec powieści. Idzie stygnąć. Pewnie dopiero gdzieś za pół roku ją odgrzeję. (Hm, w sumie to głupie porównywać własną powieść do obiadu, ale już trudno.)
Zaczyna się moja pora i mam zamiar sprawić, by ten wieczór jednak był fajny. Pocieszam się właśnie Bonobo i odkryłam, że wśród jego dorobku mam piosenkę, którą szczególnie kocham.
If you stayed over I'd make it so sweet, I'd make you remember, baby
dobranoc!
(i czekam sobie, czekam na piątkowe Seabear, czekam wciąż, i czekam na te niezapomniane chwile, które zdażą się w ciągu tego pracowitego tygodnia. bo się zdażą.)