Opuszczono rolety, zgasły światła i zaczęła się opowieść. Tak wspaniałej, przepięknie opowiedzianej, przejmującej historii dawno nie oglądałam. 12-letni Marek marzy, by w końcu pojechać do Wenecji, lecz nagle wybucha wojna i w rezultacie ląduje w podniszcoznym pałacyku jednej z ciotek, do kórego w końcu zjeżdżają się pozostałe. Wyraźni czuć niechęć chłopca, który pragnie, by jego życzenia w końcu się spełniły, ale niknie ona gdzieś, kiedy po zalaniu piwnicy te poziemia stają się... właśnie Wenecją.
Weszłam tam razem z bohaterami i naprawdę zobaczyłam Wenecję. Miasto karnawału, szaleństwa i śmierci. Miasto pełne magii i barw. Gra świateł na wodzie i ścianach urzekla mnie, niemal oszołomiła. Zresztą nie tylko w tej jednej scenie, ale cały film jest to mistrzostwo plastyczności, subtelności obrazu. I tu chylę czoła przed Arturem Reinhartem, który zrobił tak fenomelnalne zdjęcia. Dosłownie zapierają dech w piersiach. Cały film wciąga już od pierwszych sekund trwania, jest dopracowany w każdym szczególe i niesamowicie porusza.
Wciąż na wspomnienie tego porannego seansu czuję napięcie i oszołomienie. Trudno mi znaleźć słowa, które by określiły, jak się czułam oglądając. Dotąd widziałam tylko "Jasminum" Kolskiego, które zresztą bardzo mnie urzekło, ale nic nie pobije "Wenecji" i tego, jak pięknie pokazano w niej emocje, życie, przyspieszoną dojrzałość i nieuchronność kresu wszystkiego. Polecam wszystkim obejrzenie.