A mówię o występie Seabear w Cafe Kulturalnej, z którego dopiero co wróciłam. Cała szóstka wyszła na scenę, ale ja od razu wpatrzyłam się w Sindriego, a na mojej twarzy pojawiła się niesamowita radość. Uśmiech nie schodził mi z ust, nie odrywałam wzroku od jego osoby. Stał na scenie z gitarą w zwykłym T-shircie i dżinsach, a jego głos sączył się do moich uszu, płynął przez żyły, zniewalał. Mogłabym bujać się w rytm ich muzyki i słuchać głosu Sindriego przez wieczność. Szkoda, że ta wieczność trwała tak krótko.
Gdy zeszli ze sceny już po bisie ja nadal tam stałam i widziałam jego przystojną twarz ze spojrzeniem niesamowicie błękitnych oczu sięgającym gdzieś poza nas wszystkich, poza miejsce, gdzie grali. Nigdy nie zapomnę tego, co czułam słuchając wszystkich piosenek, łącznie z tymi, na które tak czekałam (Cat Piano, Cold Summer i Wolfboy). Nawet stojąc już w kolejce po autografy na płycie i plakacie (dzięki mamo za prezent<3) byłam oszołomiona, nie do końca jednak kontaktująca z rzeczywistością tą zwykłą, która znów wtargnęła do mojego życia.
A teraz siedzę i słucham Sindriego na słuchawkach, choć to nie to samo, nadal czuję wzruszenie, że byłam tam, miałam go na wyciągnięcie ręki i przeżyłam tę niesamowitą radość również z ludźmi bardzo mi bliskimi. To było niesamowite...
Dobranoc.