środa, 20 kwietnia 2011

do something pretty while you can

Dwa tygodnie, cztery koncerty i tylko za jeden musiałam płacić, bo reszta wygrana. Czego chcieć więcej?
Wczoraj miałam przyjemność przespacerować się na pierwszy w Polsce koncert Belle&Sebastian, dzięki uprzejmości koleżanki z dwoma wygranymi biletami (trzecia koleżanka miała własną wygraną). Powiem od razu, że nigdy nie byłam ich fanką, wręcz zwyczajnie mnie nudzili i to niesamowicie. Lubiłam tylko dwie piosenki - "Expectations" oraz "We Rule The School". Porzuciłam ich więc, nawet nie siląc się na robienie collected z płyt. Podobnie miała moja koleżanka, ale jakiś czas temu zmieniła zdanie, biorąc się za nich kolejny raz. Pomyślałam sobie wtedy "może ty też spróbuj, zmienił ci się gust, a nuż tym razem zaskoczą". Ściągnęłam kilka płyt. I zaskoczyli.
A potem dotarłam sobie beztrosko na koncert... i zostałam oczarowana.
To był jeden z najbardziej pozytywnych koncertów, na jakich byłam (oczywiście nikt nigdy nie pobije chłopaków z Kings Of Convenience oraz uroczości, jaką rozsiewali w namiocie Open'era 2010), ciepło biło ze sceny. Publiczność była nimi oczarowana, a oni byli oczarowani publicznością, co zaowocowało wzięciem piątki osób na scenę, żeby tańczyli na niej przez dwie piosenki. Nie mogłam przestać się uśmiechać, obserwując wszystko z VIPowsiego balkonu i podrygując do rytmu. A na koniec już na nim szalałyśmy (to chyba główny plus tego miejsca, można skakać i nikt cię nie gniecie, w dodatku wszystko widzisz), taką zespół dawał energię. Na żywo są sto razy lepsi niż z płyt. Naprawdę świetny koncert. Przeuroczy. A Stuart podrygujący chłopięco na zawsze pozostanie w mojej pamięci. I moje ukochane "We Rule The School" na żywo<3

Setlista :)


niedziela, 17 kwietnia 2011

this is psychosis

Wiedziałam, że koncert IAMX będzie super, ponieważ taki był już ten w 2009 (mój pierwszy), na którym się wyskakałam. Nie przypuszczałam jednak, że stanie się emocjonalnym roztrzęsieniem, euforią, uwodzeniem na zmianę z potężnymi zastrzykami energii. Wiedziałam, że Chris Corner scenicznie jest świetny, ale nie podejrzewałam, że już tak bardzo zakochany w polskich fanach, urządzi nam taką rozkosz dla oczu i uszu. Nigdy nie zapomnę tego niesamowitego wieczoru spowitego w dym, confetti, emocje i głos Cornera. Tego, jak się cieszył znowu u nas będąc, jak każdym ruchem uwodził i oczarowywał, jak śpiewem rozpalał zmysły.

I nie zapomnę również momentu, gdy spełniając daną obietnicę dzwoniłam (szczęśliwie mi się udało, choć skacząc ściskałam z całych sił telefon) do mojej przyjaciółki z Katowic, żeby mogła wysłuchać "Think Of England". Wysłuchała! :)

W końcu niesiona lawiną tłumu dotarłam do drugiego rzędu, gdzie zostałam już do końca (gnieciona i szturchana, ale szczęśliwa) mogąc do woli napawać się widokiem Krzysia z odległości kilku metrów. Wcześniej, gdy rzucił się w tłum, dane mi było zmacać jego spocone ramię (!), więc jestem zaspokojona już w zupełności.

Setlista była przezacna i dowiedziałam się również, że piosenka "I Salute You Christopher" jest hołdem dla jakiegoś pisarza, którego nazwiska oczywiście nie zrozumiałam. Ujęło mnie to, bo myślałam już, że Chris sam sobie napisał hymn pochwalny. Ale nie. I zawsze tego typu wyrazy szacunku mnie cieszą, utwierdzając w przekonaniu, że artyści też wciąż cenią siebie nawzajem.
Ach, i nie przefarbował się na rudo! (na szczęście). Plakat promujący trasę wprowadza w błąd (pewnie miał być głęboką metaforą nawiązującą do ognia --> "Fire & Whispers").

Krzysiu, wracaj do nas prędko!<3 Tym razem nie wyjdę z koncertu z samymi tylko wspomnieniami!



POLAND SALUTE YOU CHRISTOPHER!
(napis na polskiej fladze, którą potem sobie zabrał)

wtorek, 12 kwietnia 2011

A bonusowo kilka nagrań z koncertu. Nasycajcie wzrok i słuch :)

<3!


pierwsza piosenka, pierwsze wzruszenie




FEEL TRUST OBEY!


 



Minęły już dwie godziny, odkąd opuściłam plac przed PKiN'em, ale nadal jestem roztrzęsiona, słuchając Archive. Wprawdzie to nie to samo, co na żywo, ale zawsze.
Sam koncert (z poznańską Orkiestrą Kameralną l`Autunno) przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Siedząc na dostawce w drugim rzędzie (!), chłonąc każdy dźwięk czułam się, jakbym była w raju, w jakimś niesamowitym świecie zmysłów. Da muzyka dotykała. Czuło się ją na skórze, pod skórą, w oddechu. Już pierwsze "Lights" sprawiło, że w moich oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Co więc działo się dalej, nie trudno sobie wyobrazić.
Apogeum szczęścia osiągnęłam na bisach, gdy dostałam upragnione "AGAIN", a razem z nim cudowne "Controlling crowds". Stojąc już nieopodal sceny, razem z sobie podobnymi ludźmi, czułam to szczęście, przepływające między nami. "Again" to nie jest piosenka. To jest cząstka magii zawarta w dźwiękach.


A potem było już tylko niekończące się oczekiwanie, niedowierzanie ochronie i obsłudze, moknięcie, a potem stopniowo potęgująca się radość, gdy spotykaliśmy kolejnych członków zespołu. Dlatego teraz pozdrawiam moje przemoczone do reszty buty i bilet z autografami. I uroczego Pollarda, który się do mnie cieszył podpisując mi z dedykacją bilet,w japonkach moknąc przy autokarze na deszczu<3

Dla ciekawych - setlista (lepszej być nie mogło).

czwartek, 7 kwietnia 2011

you put me in this magic position, Patrick!

To nie był koncert, to było spełnienie moich marzeń. Rozpoczęte genialnym supportem Rowdy Superst*r (najlepszy support, na jakim byłam, show, jakiego się nie śniło), a potem była już tylko czysta rozkosz, z każdym kolejnym dźwiękiem, z każdym wyśpiewanym/wypowiedzianym/wykrzyczanym słowem Patricka Wolfa coraz większa. Zostałam oczarowana i wciągnięta w świat, który dotąd wydawało mi się, że znam, a tak naprawdę poczułam go całą sobą dopiero widząc Patricka z odległości kilku metrów i słysząc jego głos na żywo. Widzieć jego radosny, szczery uśmiech, a potem prawie popłakać się z radości dowiedziawszy się, jak jesteśmy fucking great i jak bardzo się cieszy, że przyjechał - to było niezapomniane przeżycie. Setlista była wymarzona, nawet doczekałam się mojego ukochanego "Bluebells" i "Damaris". Gdy mówił, żeby nie bać się okazać uczucie osobie, która stała się jego wyjątkowa i że właśnie o tym jest piosenka "Bermondsey Street" (z nowej płyty) i mówił o swoich doświadczeniach i o owym uczuciu do swojego obecnego partnera (pan perkusista) - to tak mnie rozczulił, że poczułam aż wzruszenie. Zresztą już przy przepięknej "Armistice", zagranej jako pierwsza, miałam łzy w oczach. Mimo że minęła już doba, wciąż brak mi słów i ilekroć go słucham na empetrójce, czuję ucisk w żołądku i niesamowitą tęsknotę.

"Możecie we mnie rzucać czym chcecie,
bo nie przyjechałem tutaj nigdy przedtem na trasę."
"Jesteście moim oknem na Warszawę." 

No kocham go nad życie<3





Żałuję tylko, że nie uparłam się, żeby poczekać dłużej, tylko poszłyśmy sobie spod Stodoły, a teraz jak czytam w shoutboxie eventu na last.fm, że ludzie z nim rozmawiali, dotykali go, mają jego autograf, to mam ochotę się rozpłakać. Autentycznie. 16go rozbiję sobie obóz, żeby nie przegapić z kolei IAMX!
(ach, i pozdrawiam cudownie pięknego, patrickowo-włosego chłopca, który potem stał obok mnie i skacząc obsypywał mnie brokatem<3)

A teraz to, co oczy cieszy w tej chwili najbardziej:




I najnowsze, promujące trasę "Lupercalii":



Who puts me in the magic position, darling now
You've put me in the magic position
To live, to learn, to love in the major key

środa, 6 kwietnia 2011

Powracam z zakurzonej krainy! I same dobre wieści:
- bilecik na Patricka Wolfa wygrany (koncert już dziś<3), pozdrawiam Trójkę!
- bilecik na IAMX też wygrany (dowiedziałam się w ciągu dnia), pozdrawiam Hortex (i użytkowników fejsa, którzy wymyślają naprawdę zbyt hipsterskie pytania, ale skoro wygrywam, to nie będę narzekać)
- niecały miesiąc do Hiszpanii!
- temat licencjatu wreszcie się kształtuje (powoli, bo powoli, ale zawsze)
- jestem wolontariuszką na 17. Festiwalu Lato Filmów!

A skoro tak, to mam wstęp wolny na wszystkie filmy, więc mogę oglądać dowolną ilość. Dobiliśmy właśnie półmetku (a właściwie końca, bo jeszcze tylko dziś i jutro).

Let's start!

01.04. PIĄTEK:
"Mamut" w reż. Lukas Moodysson z Gaelem Garcia Bernalem i Michelle Williams w rolach głównych. Powiem krótko: zmiażdżył mnie. Mimo że na początku podeszłam do niego dość sceptycznie. To jeden z tych filmów, które nieustannie się na ciebie czają, a potem kopią co i raz, by wreszcie zadać cios ostateczny, po którym nie sposób się podnieść. Taki właśnie jest "Mamut". Rozwala. Daje do myślenia. Zachwyca pięknem, ale to piękno bolesne. I niesamowicie wzrusza. Do tego urzeka zdjęciami i wspaniale dobraną ścieżką dźwiękową (głównie Ladytron, Amiina i Cat Power). Ode mnie 9/10.




02.04. SOBOTA:
Zaczęło się średnio... "Prosta historia o miłości" Arkadiusza Jakubika nie spełnił moich oczekiwań (a może miałam za wysokie wymagania?), tzn w każdym razie nie dostatecznie. Ma super pomysł, który niestety niespecjalnie wyszedł przy realizacji. Jest przeładowany. To film w filmie. Historia opowiadająca czyjąś historię. A właściwie historia, która tworzy hisotrię, którą trzeba następnie opowiedzieć. Jakąś historią oczywiście. Miesza się tu wystarczająco wiele wątków, by widz mógł łatwo się we wszystkim pogubić. Zwroty akcji są mgliste i mylące. W końcu nie wiadomo, co faktycznie się zdarzyło, co się opowiada,a co było tylko pomysłem, wytworem wyobraźni. Dwoje ludzi opowiada o sobie, ale ktoś robi z tego film, z którym miesza się życie prywatne zaangażowanych w projekt aktorów z chyba (powtarzam: chyba!) postaciami faktycznych aktorów grających u Jakubika. Pogubiłam się. Do tego niesamowicie irytujące wstawki paradokumentalne wypowiedzi aktorów - i znowu nie wiem, czy to aktorzy reżysera-bohatera, czy aktorzy reżysera-Jakubika. Za dużo ciemnych szlaków, których niewiele co rozjaśnia. Jest fajna gra aktorska, w którą po pewnym czasie "weszłam", ale zdecydowanie za późno mi to umożliwiono. Film raczej trochę trudno się przez to nagromadzenie wątków, odniesień i powiązań ogląda. Do tego osoba zajmująca się oświetleniem sali kinowej pokpiła sprawę, bo światła zapaliły się przy napisach końcowych filmu w obrazie, nie faktycznego filmu Jakubika, więc jako wolontariuszka akurat na dyżurze wybiegłam po kartki do głosowania dla widzów i tym samym straciłam prawdziwy koniec seansu (what a shame!). Sam film ma dla mnie dużego plusa za innowacyjny pomysł, fajne emocje (fantastyczna subtelność) i naturalność gry aktorskiej. Dlatego tylko 6/10.



...ale skończyło super. "Moskwa, Belgia" i znów wiem, że nie tylko Skandynawowie, ale i Belgowie robią świetne filmy. Humor w filmach tamtego okręgu kulturowego jest jedyny w swoim rodzaju. Nie da sięgo powtórzyć, ani podrobić. I to jest pierwsza korzyść "Moskwy, Belgii", właściwie ogromny i jeden z podstawowych plusów i filarów trzymających ten obraz na naprawdę wysokim poziomie. A przecież historia wcale nie jest wesoła. Matce z trojgiem dzieci, którą zostawił mąż niespecjalnie jest do śmiechu, a mu nie śmiejemy się razem z nią. Zaraz jednak razem z nią krzyczymy z cynizmem na kierowcę tira, w którego samochód niechcący wjechaliśmy. A potem razem z nią się śmiejemy, z niej, z ludzi, którzy ją otaczają, z tego co mówią. To śmiech radosny, nadal odrobinę cyniczny, ale szczery. Życiowy, jeśli można tak powiedzieć. To film o życiu - jak zachować w sobie jego radość. Nikt nigdy nie powiedział, że decyzje, które będziemy musieli podjąć, będą łatwe i przyjemne. Ale czemu mamy przed nimi uciekać, czemu mamy rezygnować z życia? Ze szczęścia? To prosta historia o radości (parafrazując Jakubika). Ja ją kupiłam z szerokim uśmiechem na ustach. 9/10.




03. 04. NIEDZIELA:

Czyli jak samemu roztrzaskać sobie czaszkę w ciepły, wiosenny dzień (ja lubię bardzo optymistyczne filmy :P)
"Przytul mnie" Kaspara Munka wybudza niepokój od pierwszych ujęć, gdzie gra (w znaczeniu odgrywa rolę, opowiada) sama muzyka (Mikael Simpson, dziękuję panu za ścieżkę dźwiękową<3) i obraz. Mimo że to tylko zestawienie kilku ujęć czwórki (no, piątki, bo jedna z dziewczyn idzie z młodszym braciszkiem) młodych ludzi szykujących się, a potem zmierzających do szkoły. Film jest świetnie skomponowany, napięcie, które stopniowo narasta, w końcu poraża tak, że ledwo powstrzymałam łzy, które już miałam w oczach (nie powinno się płakać na swoim dyżurze). To film z rodzaju tych, które czujesz na skórze, który nieprzyjemnie w nią szczypie. Który iskrzy emocjami, zbyt gwałtownymi, by nad nimi zapanować. Który wartko prowadzi widza do punktu kulminacyjnego, niczego przy tym nie pomijając. Jest płynny, konsekwentny i pełny. I również wzrusza. Zastanawiam się, czy my naprawdę potrafimy być takimi bestiami. My, ludzie, a w szczególności młodzi ludzie. Czy z taką łatwością przychodzi nam okrucieństwo, z nieomal beztroską. I dlaczego? Dlaczego nikt z tych bohaterów nawet się nie zastanowił, co robi, nawet się nie zawahał, nie pomyślał o konsekwencjach? Film przeraża i poraża. 9/10.



(A potem poszłam drugi raz na "Śmietnisko" - wygrany bilet na filmwebie - i o ile udało mi się poprawić sobie humor, to zaraz do mnie dotarło, że to też jest film o okrucieństwie. Jak Zachód - albo nie, szerzej - jak ludzie uważający się za wykształconych i inteligentnych mogą pozwalać na pracę i śmierć tylu ludzi na wysypiskach śmieci. I na to, jak ogromne są te wysypiska. Jacy my w ogóle jesteśmy, my współcześni, huh?)


04.04. PONIEDZIAŁEK:
("Obywatel Kane" to jednak nie moja bajka. Doceniam ponadczasowość tego filmu i to, jak wiele dał światowej kinematografii, ale! - za dużo pretensjonalnego patosu, za długi, trochę nużący. I nie, nie jest mi przykro, że nie urzekł mnie tak, jak by sobie pewnie życzyli wszyscy światli krytycy.)

"Mine vaganti. O miłości i makaronach" czyli lekko, smacznie i przyjemnie o życiu. Zero pretensjonalności, silenia się na moralizowanie, zero oceniania kogokolwiek i czegokolwiek. Po prostu opowieść. O tym, jak można się nie poddać, jak nie zapomnieć radości życia, jak pogodzić serce z rozumem (a czy tak naprawdę się da?), jak być sobą i być dla kogoś. Opowieść szczera i łagodna. Plus nieoceniony włoski humor, od którego wszyscy na sali trzymali się za brzuchy ze śmiechu. To była świetna rozrywka! Należy się 8/10.


W przeciwieństwie do "Kolejnego roku" Mike'a Leigh, który mnie zwyczajnie zdusił i ma 6stkę tylko za dobrą grę aktorską i zdjęcia, bo poza tym jest tak życiowy i spokojny, że prawie oszalałam. Nuda, nuda, jeszcze raz nuda. Nie lubię takich filmów. Niespieszna narracja, między wierszami ukryty nieco moralizatorski ton i życie. Tak proste, tak prozaiczne, że aż się nie da wytrzymać, kiedy mija lato (film opowiadany przez perspektywę czterech pór roku), a przed nami jeszcze jesień i zima. Koszmar, naprawdę. Nie polecam nikomu, kto szuka w filmach tajemnicy, zaskoczenia, wartkiej akcji, emocji itp. I tym razem jest mi przykro. Że poszłam na to do kina.




05.04. WTOREK:
"W biały dzień" w reż. Edwarda Żebrowskiego to niewykorzystany potencjał. Michał Bajor (pierwszy raz go widziałam w filmie, był naprawdę dobry, aż się zdziwiłam) to ideowiec, który sam nie wie czego chce. A za nim, przed nim - ba! w nim - partia. Cholerna, wszechobecna partia, która bez mrugnięcia okiem likwiduje każdy przejaw niesubordynacji. To kolejny historyczny film o tym, jak łatwo zniszczyć jednostkę dla wyssanej z palca idei. Nawet, gdy nie jest powiedziane, jaka to idea. Wolność, braterstwo? Bajki dla dzieci. I Biały (gł. bohater) w nie wierzy, bo jest właśnie takim dzieckiem, młodzieńcem we mgle, który w coś wierzy, bo inaczej straciłby grunt pod nogami. Myślałam, że ten film pokaże mi coś nowego (pomijając, że wg opisu w katalogu miał być o czym innym), ale nie pokazał. W pewnym momencie zagubił się wręcz jego pierwotny sens albo to ja go zagubiłam. Ma świetną obsadę, ale przewidywalne zakończenie (ach, i te lustra!). A świetna obsada to nadal za mało, żeby podźwignąć cała fabułę. Nie wiem do końca, w czym leży tu problem, może w scenariuszu, może w prowadzeniu narracji. Wytrwali mogą szukać odpowiedzi. Ja daję 6/10 i więcej tu nie wracam.

Jak również do "Zabij mnie, proszę", którego odbiór całkowicie popsuli mi kinowi operatorzy, bo film sypnął się aż trzy razy. Dwa razy przez napisy i zaczynano od początku, a potem nagle mignęła połowa filmu i byliśmy przy końcu, nie wiedząc co i dlaczego dzieje się na ekranie. Super, nie? Myślałam, że kiedy naprawili napisy, to już oleją (mieli taki zamiar), ale na szczęście cofnęli do miejsca, gdzie skończyliśmy i poleciało dalej już normalnie. Co z tego, kiedy już byłam wkurzona i zawiedziona, w dodatku zawiódł mnie też sam film. Super pomysł i znowu zmarnowany (ile można?!). Poza tym jego plusem są jeszcze tylko zdjęcia (czarno-białe, co idealnie odzwierciedla klimat i tematykę obrazu). Podejrzewam, że byłby nim jeszcze absurd (przejawiający się głównie w humorze, który napędzają późniejsze wydarzenia), ale wszystko zniekształciły mi problemy techniczne, więc nie wiem. Film ma jeszcze fajną wymowę, właśnie nieco groteskową, trochę naiwną, ale prześmiewczą. Ośmiesza ludzi i zdziera śmierć z piedestału. Śmierć nagle nie jest żadnym ratunkiem, nawet nie ucieczką, ale staje się najpierw desperacką walką o przeżycie, a potem wręcz emanacją czystego egoizmu. To zaskakuje. Do czego jest zdolny człowiek w obliczu śmierci - i w sytuacji, kiedy ktoś chce mu wydrzeć z rąk jego własny zgon, a właściwie wręcz ubiec go w tym szlachetnym akcie samobójstwa. To przybiera wyraz szaleństwa, to niemal ściganie się, kto pierwszy umrze - najlepiej szlachetnie i jeszcze spełniwszy swe ostatnie życzenie. Ci ludzie są śmieszni, żałośni, wzbudzają niechęć, krzywimy się oglądając ich zachowania. Miałam ochotę postukać się w czoło z niesmakiem pytając "I co teraz, kto cię choćby pochowa, durny człowieku? Kogo to wszystko w ogóle obchodzi i kiedykolwiek obchodziło? Jacy z was cholerni idioci." I w sumie trochę idiotyczny był sam film, absurdalny, zapętlony, tylko trochę ciekawy. Tylko troszeczkę. 5/10. Nie ma opcji, żebym wzięła ten film do swojego licencjatu!


a na pożegnanie nowy Apparat - Ash/Black Veil , bardzo zacny!