Zawieszam tę działalność na czas nieokreślony, może i na zawsze. Nie było mnie tu kilka miesięcy, w czasie których bardzo wiele się wydarzyło, jedna z tych rzeczy pochłonęła mnie bardzo i pochłaniać będzie nadal. Ostatnim powodem braku czasu jest zbliżający się wielkimi krokami licencjat. Wszak trzeba będzie ładnie go napisać, prawda?
Cząstkę mnie nadal możecie znajdować na Uwolnij Muzykę oraz DNA Muzyki.
A także w najważniejszym miejscu:
Na pożegnanie piosenka, która mnie emocjonalnie rozszarpuje. Może i Was poruszy.
Odkąd dwa tygodnie temu wróciłam z Hiszpanii (było fantastycznie, zakochałam się na amen w Barcelonie i postanowiłam zamieszkać tam w przyszłości<3) nie mam praktycznie chwili wytchnienia. Pomijając coraz więcej pracy na uczelniane zaliczenia, moje prywatne sukcesy zapychają resztę czasu (ewentualnie różne kulturalne eventy). Dlatego podsyłam tylko linki do dwóch redakcji, w których piszę... Uwolnij Muzykę
oraz DNA Muzyki
Dwa tygodnie, cztery koncerty i tylko za jeden musiałam płacić, bo reszta wygrana. Czego chcieć więcej?
Wczoraj miałam przyjemność przespacerować się na pierwszy w Polsce koncert Belle&Sebastian, dzięki uprzejmości koleżanki z dwoma wygranymi biletami (trzecia koleżanka miała własną wygraną). Powiem od razu, że nigdy nie byłam ich fanką, wręcz zwyczajnie mnie nudzili i to niesamowicie. Lubiłam tylko dwie piosenki - "Expectations" oraz "We Rule The School". Porzuciłam ich więc, nawet nie siląc się na robienie collected z płyt. Podobnie miała moja koleżanka, ale jakiś czas temu zmieniła zdanie, biorąc się za nich kolejny raz. Pomyślałam sobie wtedy "może ty też spróbuj, zmienił ci się gust, a nuż tym razem zaskoczą". Ściągnęłam kilka płyt. I zaskoczyli.
A potem dotarłam sobie beztrosko na koncert... i zostałam oczarowana.
To był jeden z najbardziej pozytywnych koncertów, na jakich byłam (oczywiście nikt nigdy nie pobije chłopaków z Kings Of Convenience oraz uroczości, jaką rozsiewali w namiocie Open'era 2010), ciepło biło ze sceny. Publiczność była nimi oczarowana, a oni byli oczarowani publicznością, co zaowocowało wzięciem piątki osób na scenę, żeby tańczyli na niej przez dwie piosenki. Nie mogłam przestać się uśmiechać, obserwując wszystko z VIPowsiego balkonu i podrygując do rytmu. A na koniec już na nim szalałyśmy (to chyba główny plus tego miejsca, można skakać i nikt cię nie gniecie, w dodatku wszystko widzisz), taką zespół dawał energię. Na żywo są sto razy lepsi niż z płyt. Naprawdę świetny koncert. Przeuroczy. A Stuart podrygujący chłopięco na zawsze pozostanie w mojej pamięci. I moje ukochane "We Rule The School" na żywo<3
Wiedziałam, że koncert IAMX będzie super, ponieważ taki był już ten w 2009 (mój pierwszy), na którym się wyskakałam. Nie przypuszczałam jednak, że stanie się emocjonalnym roztrzęsieniem, euforią, uwodzeniem na zmianę z potężnymi zastrzykami energii. Wiedziałam, że Chris Corner scenicznie jest świetny, ale nie podejrzewałam, że już tak bardzo zakochany w polskich fanach, urządzi nam taką rozkosz dla oczu i uszu. Nigdy nie zapomnę tego niesamowitego wieczoru spowitego w dym, confetti, emocje i głos Cornera. Tego, jak się cieszył znowu u nas będąc, jak każdym ruchem uwodził i oczarowywał, jak śpiewem rozpalał zmysły.
I nie zapomnę również momentu, gdy spełniając daną obietnicę dzwoniłam (szczęśliwie mi się udało, choć skacząc ściskałam z całych sił telefon) do mojej przyjaciółki z Katowic, żeby mogła wysłuchać "Think Of England". Wysłuchała! :)
W końcu niesiona lawiną tłumu dotarłam do drugiego rzędu, gdzie zostałam już do końca (gnieciona i szturchana, ale szczęśliwa) mogąc do woli napawać się widokiem Krzysia z odległości kilku metrów. Wcześniej, gdy rzucił się w tłum, dane mi było zmacać jego spocone ramię (!), więc jestem zaspokojona już w zupełności.
Setlista była przezacna i dowiedziałam się również, że piosenka "I Salute You Christopher" jest hołdem dla jakiegoś pisarza, którego nazwiska oczywiście nie zrozumiałam. Ujęło mnie to, bo myślałam już, że Chris sam sobie napisał hymn pochwalny. Ale nie. I zawsze tego typu wyrazy szacunku mnie cieszą, utwierdzając w przekonaniu, że artyści też wciąż cenią siebie nawzajem.
Ach, i nie przefarbował się na rudo! (na szczęście). Plakat promujący trasę wprowadza w błąd (pewnie miał być głęboką metaforą nawiązującą do ognia --> "Fire & Whispers").
Krzysiu, wracaj do nas prędko!<3 Tym razem nie wyjdę z koncertu z samymi tylko wspomnieniami!
POLAND SALUTE YOU CHRISTOPHER!
(napis na polskiej fladze, którą potem sobie zabrał)
wtorek, 12 kwietnia 2011
A bonusowo kilka nagrań z koncertu. Nasycajcie wzrok i słuch :)
<3!
pierwsza piosenka, pierwsze wzruszenie
FEEL TRUST OBEY!
Minęły już dwie godziny, odkąd opuściłam plac przed PKiN'em, ale nadal jestem roztrzęsiona, słuchając Archive. Wprawdzie to nie to samo, co na żywo, ale zawsze.
Sam koncert (z poznańską Orkiestrą Kameralną l`Autunno) przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Siedząc na dostawce w drugim rzędzie (!), chłonąc każdy dźwięk czułam się, jakbym była w raju, w jakimś niesamowitym świecie zmysłów. Da muzyka dotykała. Czuło się ją na skórze, pod skórą, w oddechu. Już pierwsze "Lights" sprawiło, że w moich oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Co więc działo się dalej, nie trudno sobie wyobrazić.
Apogeum szczęścia osiągnęłam na bisach, gdy dostałam upragnione "AGAIN", a razem z nim cudowne "Controlling crowds". Stojąc już nieopodal sceny, razem z sobie podobnymi ludźmi, czułam to szczęście, przepływające między nami. "Again" to nie jest piosenka. To jest cząstka magii zawarta w dźwiękach.
A potem było już tylko niekończące się oczekiwanie, niedowierzanie ochronie i obsłudze, moknięcie, a potem stopniowo potęgująca się radość, gdy spotykaliśmy kolejnych członków zespołu. Dlatego teraz pozdrawiam moje przemoczone do reszty buty i bilet z autografami. I uroczego Pollarda, który się do mnie cieszył podpisując mi z dedykacją bilet,w japonkach moknąc przy autokarze na deszczu<3
To nie był koncert, to było spełnienie moich marzeń. Rozpoczęte genialnym supportem Rowdy Superst*r (najlepszy support, na jakim byłam, show, jakiego się nie śniło), a potem była już tylko czysta rozkosz, z każdym kolejnym dźwiękiem, z każdym wyśpiewanym/wypowiedzianym/wykrzyczanym słowem Patricka Wolfa coraz większa. Zostałam oczarowana i wciągnięta w świat, który dotąd wydawało mi się, że znam, a tak naprawdę poczułam go całą sobą dopiero widząc Patricka z odległości kilku metrów i słysząc jego głos na żywo. Widzieć jego radosny, szczery uśmiech, a potem prawie popłakać się z radości dowiedziawszy się, jak jesteśmy fucking great i jak bardzo się cieszy, że przyjechał - to było niezapomniane przeżycie. Setlista była wymarzona, nawet doczekałam się mojego ukochanego "Bluebells" i "Damaris". Gdy mówił, żeby nie bać się okazać uczucie osobie, która stała się jego wyjątkowa i że właśnie o tym jest piosenka "Bermondsey Street" (z nowej płyty) i mówił o swoich doświadczeniach i o owym uczuciu do swojego obecnego partnera (pan perkusista) - to tak mnie rozczulił, że poczułam aż wzruszenie. Zresztą już przy przepięknej "Armistice", zagranej jako pierwsza, miałam łzy w oczach. Mimo że minęła już doba, wciąż brak mi słów i ilekroć go słucham na empetrójce, czuję ucisk w żołądku i niesamowitą tęsknotę.
"Możecie we mnie rzucać czym chcecie,
bo nie przyjechałem tutaj nigdy przedtem na trasę."
"Jesteście moim oknem na Warszawę."
No kocham go nad życie<3
Żałuję tylko, że nie uparłam się, żeby poczekać dłużej, tylko poszłyśmy sobie spod Stodoły, a teraz jak czytam w shoutboxie eventu na last.fm, że ludzie z nim rozmawiali, dotykali go, mają jego autograf, to mam ochotę się rozpłakać. Autentycznie. 16go rozbiję sobie obóz, żeby nie przegapić z kolei IAMX!
(ach, i pozdrawiam cudownie pięknego, patrickowo-włosego chłopca, który potem stał obok mnie i skacząc obsypywał mnie brokatem<3)
A teraz to, co oczy cieszy w tej chwili najbardziej:
I najnowsze, promujące trasę "Lupercalii":
Who puts me in the magic position, darling now
You've put me in the magic position
To live, to learn, to love in the major key