Skoro zgodnie ze zdaniem z piosenki zespołu Archive o tytule
Controlling Crowds świat jest moim placem zabaw, bawię się do woli i na różne sposoby. Przypuszczam, że jednym z nich stanie się prowadzenie tego bloga o charakterze bardzo bogatym, wieloznacznych lub jak kto woli nawet - spontanicznym. Nie mam zamiaru pisać tu jak mi minął kolejny dzień, tylko zaskoczyć was tym samym, czym mnie akurat zaskoczył. Swoją magią, kolorami, dźwiękami. Wszystkim. Od przypadków, przez ludzi, aż do sztuki.
Zacznijmy jednak od końca, a mianowicie od wieczorów, które zawsze wypełnia mi muzyka (zresztą, ona wypełnia mi praktycznie każdą wolną chwilę) i dobra herbata (patrz wcześniej). A co za tym idzie, mam pod dostatkiem różnorakich myśli. Odnoszę wrażenie, że one się ze mnie wylewają jak jakaś kolorowa farba z kubła. Czasem nieźle dają po oczach. Zazwyczaj jednak przekształcają się w słowa. Wieczory i noce zawsze były moją ulubioną porą tworzenia. Wtedy buzuje wyobraźnia. Niczym dobrze rozgrzana kotłownia. A czy Picasso nie powiedział, że wszystko, co sobie wyobrazisz, stanie się prawdziwe? Właśnie.
A oto moja skromna prozatorska miniatura, która urodziła się wczorajszego wieczoru.
"Symbol"
Dla ciebie zawsze wszystko było symbolem. Najdrobniejszy gest niósł ze sobą jakieś znaczenie, choćby to najbłahsze, najidiotyczniejsze, jak na przykład czarujący uśmiech na widok słońca. Cokolwiek by się nie wydarzyło, ty dorabiałeś już temu swoją ideologię. Nawet głupią, samotną rękawiczkę pozostawioną na parkowej ławce brałeś pod osąd i wnioskowałeś, że zostawił ją jakiś wysoce roztargniony i lekkomyślny artysta. A przecież była stara i brudna, na pewno należała do bezdomnego, który może minionej zimy zdążył już zamarznąć na amen. Wszystko coś oznaczało. Wszystko. Nawet to, że mnie kochasz.
Dawałeś mi kwiaty, bo tak robią zadurzeni ludzie. Chodziliśmy przytuleni, ponieważ to był znak czułości. Całowałeś mnie tylko dlatego, żeby wpisać się w filmowy schemat miłości, a ja na twoich ustach zawsze znajdowałam gorycz, zawsze zlizywałam z nich tę samą zimę, która zabiła właściciela zagubionej rękawiczki. Potem przyszła nowoczesność i białe meble, brałeś mnie do łóżka, bo czułeś się taki pewny siebie, taki prężny, cały w w bieli i symbolach. Sińcach sprzed kilku tygodni, odciskach po niedawnej wojnie, po moich dłoniach nawykłych do znaczenia czegoś, czym nie są. Sam szybko stałeś się tym, przed czym tak się broniłeś pijąc mocną kawę i kupując drogą pościel. Pamiętam, że ta ostatnia pachniała twoimi grzechami, sztywniejącymi ruchami twoich rąk, zapinających mi na plecach suknię.
Przypięłam ci do lewej klapy marynarki szkarłatną różę w dowód symbolu uczucia, jakim cię umyślnie obdarzyłam. Nic na to nie wyrzekłeś, nagle zabrakło ci definicji, którymi byś mnie obsypał, światłych wniosków, którymi próbowałbyś zapchać naszą rzeczywistość. Nagle zaczęliśmy być dla siebie tylko czystymi kartami słownika.
Teraz mam dłonie zaciśnięte na metalowych kratach, a z warg nie schodzi mi lubieżny uśmiech, ponieważ doskonale wiem, co byś na taką sytuację powiedział.
Poziome paski pogrubiają, ale ty zawsze będziesz miała talię osy, kochanie.